poniedziałek, 30 września 2019



Zakończenie sezonu
Cyklokarpaty 2019r.


Zakończenie startów wypadło w Rzykach. Hmm?! Źle się kojarzy, z grubą imprezą z ... "rzykaniem" ;p
Krynicka ekipa zebrała się. Tylko bidny ksiądz, nie mógł jechać.
A ja... cóż. Miałem cień nadziei, że uda się zreanimować hamulce w mym góralskim rowerze. Ale jednak obstawiałem, że zabiorę się z szosą :p

Wymyśliłem sobie ambitną trasę.
Pierwotny plan:

108km i 2600m przewyższenia! Będzie bolało, ale ja nie dam rady?! Potrzymaj mi piwo :p
Jednak, im bliżej wyjazdu, tym większe wątpliwości mnie nachodziły. Jakaś infekcja gardła czy ki uj się zaplątało i żarłem polopirynę od paru dni (ze średnim skutkiem).
Już mnie straszono na fejsie, że jeden skończył po podobnym czymś na 3 tygodniowej kuracji antybiotykiem, a znajoma pielęgniarka, już oferowała, swe usługi medyczne :p

Oj tam, oj tam, jadę!
Najwyżej będę zdychał i wtedy na bank, będę wiedział, iż jestem już starym, słabym genetycznie pierdzielem i trza szykować deski na trumnę ;)
P.s
Wolę być skremowany - część prochów rozsypać na Jawo, a reszta do bigosu na schronisku hehe.

Jedziem!

-Nie chcę na to patrzeć! Coś ty za rower wziął?! Szosowy pizdusiu! ;)

A łamcie się i kaleczcie po tych lasach, ja mam swój plan :p

Pogoda, mocno "taka se". Zimno. Wieje. Trochę dziwnie wyglądam, bo wszyscy tutaj, poubierani jak na zimę, a ja krótkie gatki i koszulka z krótkim rękawkiem.

Czas na foto na zaporze.

Kręcę dalej. Nawigacja ustawiona, z kieszonki nadaje mi jak mam jechać.
Fajnie, ale w Wilkowicach, hmm, no gdzie tu jest to odbicie na ten słynny podjazd?

Wdupiłem się w jakieś remonty. Patrzę, stoi ktosik w kamizelce... "koniec języka, za przewodnika". Podpytam. Podjeżdżam:
-Dzień dobry, gdzie...
*Alla, all bryy
Ki diabeł?! Jakaś Muzułmanka, siakieś obrazeczki ma w ręce i się do nich modli.
Eee, ok, sorki. Miłego dnia :p
Jadę dalej, ooo jakaś parka stoi na chodniku. Zapytam.
Podjeżdżam już mam coś gadać i... słyszę ukraiński. Aha.
Pędzę dalej. Zatrzymuję się przy zatoczce autobusowej i oznakowaniach szlaków turystycznych. Nooo, nie wiem, jest jakiś czarny szlak na Magurkę, jest asfalt, ale czy to to?
Słyszę kogoś na przystanku, zapuszczam żurawia. Jakieś obite, nie wyraźnie ryło. A zapytam.
Ukraniec. No co za dziki region. Ja chcę do mojej wioski! Wypuść takiego Piżmoka z rezerwatu w szeroki świat, to się odnaleźć nie może ;)
Ale, ale, głupi ma zawsze szczęście :D Zajeżdża autobus. Noo, kto jak kto, kierowca MPK, to będzie wiedział. No kurwa nie!
Jednak, jakiś, równie niewyraźny, co ten Ukrainiec, jegomość z autobusu, słysząc moje zapytanie, ładnie tłumaczy co i jak. Jednak mówi, że tam długi podjazd.
No a jak, tak ma być!

Trafiłem. Jadę. Początek nawet mi się podoba.
Potem... za każdym zakrętem modlę się, aby już się to skończyło!
Staram się jechać spokojnie, nie cisnąć, ale ja kto zrobić, przy nachyleniu 13% na dwóch kilometrach. Patrzę na pulsometr... 192bpm. Nie był to dobry pomysł, jechać osłabionym przez infekcję na takie coś. Umrę tu! Z dala od rodziny, znajomych, kotka :(

Jest, już prawie szczyt. Ale, ale, oszukali mnie. Żyłem w przekonaniu, iż od tej strony jest asfalt pod samo schronisko. Jadę "szutrem" jeszcze 400m i płaczę nad losem mych sweet ;) opon.

Jestem uratowany. Docieram!
Jednak, to nie jest dzień w którym umrę.

Srogi podjazd.

Kitram rower, z dozą niepewności w przedsionku.
Ojj, grzane piwo, to mnie postawi na nogi.
NIE MA!
No ja pierd... dobra, będzie zielona herbata :(

Wypijam, ubieram wiatrówkę i jazda w dół.
Trochę mnie przepizgało. Ale chyba będę żył. Zatrzymuję się na dole przy żabce i dokupuję Oshee. Jakiś nowy wynalazek 500% witaminy C. Biere, dawaj mi pani to!

I tu zaczął się cyrk.
Telefon odmówił po części posłuszeństwa. Tzn, nie mogłem go wygaszać guzikiem. Ślad stravy poszedł się paść (a wiadomo, co nie ma w google to nie istnieje, a jak nie ma śladu na stravie, to jazda się nie odbyła ;) ), a nawigacja przestała gadać.
Dwa razy, źle skręciłem i ładne parę kilometrów trzeba było nadrabiać.

Kolejna fotka na kolejnej zaporze.

Ojj, tam miałem jeszcze jechać. Góra Żar.
Kusi. Jednak pogoda jest kiepska, zaczyna kropić, wieje, zimno mi, źle się czuję i jestem wkurwiony przez te problemy z telefonem. W dodatku robi się już trochę późnawo. I co zrobiłem...
Odpuściłem. Chyba, resztki rozumu, zostały w tym zakutym łbie ;)
Ale jeszcze tu wrócę!

Ciężka trasa. Ledwo wracam.
Mimo, że nie zrobiłem podjazdu na Żar (nad czym ubolewam i długo nie da mi to spokoju) to i tak wyszło jakieś 2300m przewyższenia.

Idę na wynajęty apartament ogarnąć się.
Prysznic, wskakuję w "normalne" ubranie i do Oberży.

Ekipa już zdążyła się napoić i nażreć.
Ja zjadam cukierka, dołączonego gratis do rachunku :p

Idziemy do hotelu Czarny Groń, gdzie będzie podsumowanie całego cyklu, wręczenie nagród i impreza na zakończenie.

Ooo, tego pingwina skądś znamy ;) Jak to było "Nuda się nie uda!"
No a jak, piwo za darmo!

Za darmo?! To siup i idziemy po kolejne :p Po trzecim podejściu, barmanka uśmiecha się do mnie i z tekstem:
- My się już chyba gdzieś widzieliśmy?
Eee, a to jakieś limity tego piwa są, czy jak? No ale mój urok osobisty, przekonał ją.

Wręczenie nagród.
Jest i Ewelina, na 3 miejscu w generalce!
GRATULACJE!

Ha! Jest i Filip. Jego debiut w Cyklokarpatach i od razu 5 miejsce w generalce w swojej grupie wiekowej.

Impreza trwa. Ciekawy wystrój :)

Jest ekipa :D

Nowe znajomości, z ekipą z Lubczy.
Nie no, jęzor mnie swędział, a skoro już byliśmy na TY, to musiałem się gościa spytać, czy w Lubczy dużo się dupczy :D
Najpierw, zrobił mi wykład, abym Lubczy nie mylił z Lutczą (czy jak?), nie mylę, może on nie dosłyszał hehe.
A potem, odpowiedział:
-Tak, w Lubczy się dupczy.
Buahaha.

Tak, a ten to wszystko wrzuci w internety!

Opowieści dziwnej treści. A tu się jeden wystroił jak na wesele ;)

Śmichy, chichy.

I tańce hulańce...



Nasz stolik, to jakieś zmulone gej party. No dobra, sytuację nieco ratowała Ewelina, która wyszła parę razy na parkiet :p
Ja miałem dość, choć... no parę fajnych kobitek było na parkiecie, ale jakoś nie czułem czaczy. Po prostu byłem zmęczony, piwsko nawet mi nie wchodziło. Uciekłem spać!

Wiedziałem, co będzie, jak wrócą. Bo w lodówce było jeszcze wino i wódka.
Oczywiście jak przyszli, to Wojtek ściągnął mnie z łóżka.
Winko, dobre. Fajnie było posiedzieć, ale... wódka to zUo!
Ja stwierdziłem, że pasuję i na szczęście schowali do lodówki. Pewnie jak bym uderzył w stół i powiedział, Piejemy! To by nie było odwrotu. No ale, to nie był mój dzień. Ani na jazdę, ani na melanż ;)

Przytaszczyli jeszcze "kogoś" z imprezy.
Rano, gdy reszta spała, z takim jegomościem spożywałem herbatę. Ahh te filozoficzne dysputy ;)

Gadu gadu z jednorożcem, a w brzuchu burczy!
Nikt się nie kwapi wstać i zrobić śniadanie :p A ja nie będę rządził się czyimś prowiantem.
O! Jest, Adam żyje i... podziela mój skręt kiszek ;)

Niech śpią i dogorywają.
My idziemy coś zjeść.
To co, zupa chmielowa na początek! :D
Bierzemy kartę. Podchodzi kelner i oświadcza, iż dania z karty od 12 a jest... 9 :p
Pytamy o śniadanie. Patrzy na nasi i kojarzy nas z imprezy, a i zegarki stacji mamy na łapach. No ale mówimy, że spaliśmy w domkach obok (tej firmy) ale chyba nie mamy wykupionego śniadania i ile za śniadanie u nich.
Idzie, coś tam sprawdza, pyta. Podchodzi i oświadcza, iż mają szwedzki stół, dla gości z zewnątrz, 45zł. No chyba ich pojebało! :p

Cóż, toś my mu oświadczyli, iż pozostaniemy przy zupie chmielowej hehe. Też dobra cenka, bo 11zł za Pilsnera. No ale parę siadło, bo czekamy do 11 aż otworzą Oberżę.

Śniadanie mistrzów!

Reszta ekipy, leniwie się schodzi.
Idziemy do restauracji obok.

Świetny klimat, rycerzyki, sala taka a'la średniowieczna. W kiblu ptaszki świergocą hehe.
To co, kwaśnica!
Dobra (aczkolwiek, brakowało mi czegoś wędzonego, żeberek ;) ). Ale były dwa zimnioki, i kula mięsa, coś a'la golonka. I to wszystko za 18zł. A jako gratis do stołu dostajemy chleb ze smalcem :D

A Adaś, co, smaczka ma i siada goloneczka hehe.

Fajnie się siedzi, Krakusy uciekają. Miło było, do następnego!
Artek i Wojtek idą na chatę, bo do 12 trzeba opuścić apartament.
A my co, to piweczko :D

Wtem dzwonią.
-Słuchaj, jest 5 po 12 i zablokowali już zamki. Biegnij na recepcję i wyjaśnij.

Nosz kur...
Lecę.
Znów, mój osobisty urok musi zadziałać ;)
Dostaję dodatkowy zegarek i biegnę na chatkę.
Dostajemy się do środka, zawijamy rzeczy i do samochodu. A kto ma kluczyki? Eee... Adam, który został w restauracji. No ja pierdole!
Dzwonimy, aby zawijał bety i przyszedł z kluczykami (jakby wcześniej nie mógł się ogarnąć i przekazać ich Artkowi). Trochę mu zeszło, bo przecie nie zostawi świeżo nalanego piwa :P A ja mu przebaczyłem, bo dobry człowiek, zabrał w butelce, to moje świeżo zamówione, co zostawiłem na stole, po tym jak uciekłem załatwiać "klucz" (zegarek).

Wracamy!
Dla Wojtka to teleportacja. Odcięło :P
Nie powiem, ja też sobie drzemałem. Ale mi na szczęście, mało kto i kiedy, robi "głupie" zdjęcia hehe.

Tak to było. Bardzo obfity wyjazd. Dziękuję za transport, za dobre towarzystwo i przepraszam za moje zamulanie. Starość, nie radość ;)



Kącik kulinarny.

Wiem, monotematycznie. Ale, skoro tyle tych kani jest...
Świeża dostawa od Aliny, dziękuję Ci bardzo!

To będzie kotlecik z kani, ale, w sosie... z kani i purchawek :D

Składniki:
- Kania.
- Śmietana (im gęstsza/tłuściejsza, tym lepsza, ja użyłem 18-stki, nie było w biedrze innej).
- Cebula (użyłem 1/4).
- Sproszkowane kanie i purchawki.
- Rozmaryn.

Suta kani uciąłem, aby łaniej się usmażyła na patelni :D 

Cebulę drobno siekamy i podsmażamy na maśle. Dodajemy odrobinę wody i dwie łyżki proszku.
Chwilę gotujemy/podsmażamy taki wywar i potem zagęszczamy śmietaną. Owy sos mocniej solę, kania pozostaje bez przypraw (tylko jajo i bułka tarta).

I gotowe!

Do tego kiszone ogóreczki. Orgazm kulinarny! ;)

Smacznego i pozdrawiam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz