wtorek, 25 września 2018



Ukraina - rowerowo.
09.2018r.


Kolega Jacek ogłosił się na fejsie, iż jest wyjazd na Ukrainę z rowerami i ma wolne miejsce w busie.
Chwila namysłu, trzeba piątek wziąć wolny... koszta nie duże. Kusi.
Szybki telefon do szefuncia. Dostaję zielone światło na piątek, hura! Zaklepuję, jadę :D

Na Ukrainę wjeżdżamy od Słowacji, przez przejście w Ubli. Całkiem sprawnie nam to idzie do momentu odwiedzenia "budki" ukraińskiej. Okazało się, iż Piotrek, nie może jechać samochodem firmowym, bez upoważnienia. Tłumaczy, jak niepełnosprytnemu, że w nazwie firmy, jest jego nazwisko, więc to jego samochód, po co ma sobie wystawiać upoważnienie!
Nie i uj!
A to szach... biegnie po Wieśka i upoważnienie, które na niego wypisał (był przygotowany hehe).
A to mat.
Na to mu babka gada, że ok, upoważnienie jest, ale musi być wystawione przez notariusza.
Nosz kurwa!
Piotr gra va bank. Odwraca się do Wiesława i oświadcza mu:
Widzisz, nie przejedziemy, wracamy!
Na to, pniusia z budki, tak już centralnie, bez obciachu (pewnie pomyślała, że ma do czynienia z jakimiś debilami, co pierwszy raz jadą i nie znają "obyczajów") rzecze:
To może dajcie na jakąś kawę.
No ja pierdole, i jak tam ma być u nich dobrze 😒
I dali, 20E, bo inaczej nie mieli, ehhh.

Odprawieni, jedziem. Jest pięknie, okolice źródła Sanu, Sianki, Opołonek.
Po drodze ciekawie pociągnięta trasa kolejowa.

Pierwsze widoczki na Pikuj, nasz główny cel i Połoninę Borżawa.

Docieramy do wsi Libuchora. Jedziemy nią leniwie, focąc jej piękno.
A to cerkiewki.

A to wiejski sklepik :D

A to lokalne chaty, w lepszym bądź gorszym stanie.



Jeszcze parę krytych strzechą, uchowało się.

fot. J.Groń.

Wszyscy nas pozdrawiają jak i my ich.
Nawet kuń wystawił łeb obczaić, co to się dzieję.
Cyklisty tutaj?!

Mozolnie wdrapujemy się w górę.
I jest Starościna 1229 m.n.p.m - jeszcze sporo na nią.

Hmm... gdzieś my są?!

Cza w górę.
Uskuteczniamy wypych :D

Ktoś tu się zasapał? 😌
 ;)

"Pchamy! Pchamy! Pchamy!"

I jest jakiś szczycik, tee, ale to nie Starościna. Coś nam skiełzło i niechcący zdobyliśmy jeszcze jeden obok :p

Cóż, jedziem dalej!

Pięknie! ❤

fot. J.Groń 

fot. J.Groń 

Daleko jeszcze?


Pod tą ścianę, to naprawdę ciężko było wypchać.

fot. J.Groń
Dalej.

Pikuj coraz bliżej :)

I jeszcze jedno ujęcie w tył.

Jest i szczyt.
Pikuj 1408m n.p.m. - Najwyższy szczyt Bieszczadów.

Jakieś kozy siedzą na skałce poniżej szczytu.


I panoramka z Pikuja.
Trochę mlekowato było, ale nie ma co narzekać.

To teraz tylko w dół 😈
Jednak nie było łatwo, część trasy co to była niby droga niby strumień :p sprowadzałem. Nie ma co fisiować, dość mam połamanych kończyn ;)

Ojj, pan się chyba zmęczył :D
Trzeba było tak cisnąć na podjazdach?!

Jacek przymierza się do ukraińskiej brytfanki. Jak był mały, to chyba taką chciał mieć ;)

Docieramy do auta, które dzięki uprzejmości lokalsa, bezpiecznie stało sobie na jego poletku.

Jesteśmy głodni jak stado wilków, co by miśka zajadły!

Wpadamy do restauracji i zamawiamy lokalne specjały.
Np banosz - kaszka kukurydziana gotowana na śmietanie z dodatkiem bryndzy skwarków i smażonej cebulki :)

Ja preferują coś bardziej mięsnego. Menu po Ukraińsku, ciężko stwierdzić co jest co, ale pani z obsługi poleca "sznycel". Hmm, czemu nie i kartoszki mają być, i ogóreczek.
Tych kartoszków to ledwo cztery ćwiarteczki i trzy plasterki ogórka hehe.
Jednak "sznycel" okazał się monstrualnym schaboszczakiem :D

Jedziemy na kwaterę, tzn wynajęty domek w Eko Kampingu w Izki.
Jesteśmy "nieco" zmęczeni. Szybko idziemy spać.

Ja wstaję dość wcześnie. Reszta ekipy smacznie śpi. Biorę więc aparat i idę focić :)

Nasz camping. Część restauracyjno-śniadaniowa. 

Nieco wyżej, piękny widok na połoninę.

Śniadania są o 8.
Nie spodziewam się frykasów, jakieś parówki i trochę serka. Jajeczko.
A tu szok!
Nioo postarali się.


Mieli przepyszne pomidory. Naprawdę mało kiedy jadłem tak dobre. Mała rzecz, a cieszy.
Jednak majstersztyk, to serniczek.
Ojj, niebo w gębie. Taki, "wiejski", jak by to napisać, "czuć krowę", ale w takim pozytywnym znaczeniu. Pychota!

Dobra, nie ma obżerania się. Trzeba ruszyć dupsko bo od Polski idzie "zło". W Tatrach już śnieg!
Podjeżdżamy samochodem na przełęcz.

Szybkie ogarnięcie...

Po prawo jest kranik z ładną, kamienną misą. Jednak wodu niet. Dopiero tworzą to "święte źródełko" ;)

Podjeżdżamy jeszcze kawałeczek, rzucić okiem na Połoninę Równą.

I pędzimy, dosłownie. Super zjazd, a potem Piotrek ciśnie. Na jezioro Synewyr - największe w Ukraińskich Karpatach.
Końcówka podjazdu jest mega stroma. Myślałem, że zdechnę. Ale ludzie bili nam brawo, więc nie mogłem się zatrzymać ;)


Cała ekipa :)

Przy jeziorku pełno stoisk z różnościami.
Świetnie pachnące mieszanki na "czaj". Suszone grzyby, naturalne syropy, maści, bryndza w słoikach...


Oki doki. Uciekamy, bo pogoda się psuje.
Ten zjazd, co się tak fajnie jechało w dół, teraz trzeba zrobić w drugą stronę :p
Jakoś dałem rady. Trochę mi Jacek z Piotrkiem uciekli, ale przed szczytem dopadłem ich 💪

Lądujemy na naszym campingu w restauracji.

Ja znów mięsnie :p
Stek z sałatką.

Wiesio to samo, jest szczęśliwy hehe :D

Piotr domawia jeszcze placki ziemniaczane z bryndzą i... siakimś sosem?

Leje.
Idziemy na chaciendę. Rozpalamy w kominku, aby się rozgrzać i wprowadzić nieco cieplejszą atmosferę ;)
Ha! Prawdziwy włóczykij nie rusza się bez ognia, rozpałki i noża. O ile rozpałka nie była potrzebna, tak bez zapalniczki było by ciężko :p

Nóż też się przydał.
W restauracji jest stoisko z lokalnymi serami.
Zakupujemy parę specjałów, w tym ja szarpię się na ser owczy, dojżewajacy 24 miesiące! 1400 hrywien za kilogram.

Do tego jakaś "złota" wódka, zakupiona w lokalnym sklepiku. Ponoć najlepsza z ukraińskich, co pani miała.
Uczta!

Klimatycznie.
Brakuje tylko jakiejś krasnej dziewuszki.
Cóż, pozostaje nam... Wiosio, grrryy ;) w dodatku, ponoć śpi nago heheh :p

Wódka, wódką, ale domowe wino, kupione za 65 hrywien za 1,5l, boskie 👌

Jacek idzie grzecznie psać, a nam... noo tak, włącza się "szwędacz".
Wyłazimy z domku. Ktosik tam napotkany przez chłopaków, wkręca ich, że opłaca się iść na szczyt okolicznej górki, bo można tam znaleźć "kryształy".
Tośmy poczłapali :p
Kryształów oczywiście nie było, ale też było fajnie :D
A co by nie wracać tym samym, robimy kółeczko i zejście wyciągiem z drugiej strony.
Ojj dobrze, że miałem mój chiński telefonik z power bankiem. Bo łażenie po ciemku po śliskiej trawie, nie było by fajne.
A co się Wiesiek o wkurwiał, biedakowi buciczki przemokły :p
Wpadamy jeszcze do restauracji, na skromne marzenie Piotra.
Słonina w przyprawach z wódeczką hehe.

Wracamy grzecznie do domku.
Zasiadamy z Piotrem do stołu i gaworzymy do późna.
Fajnie nam się gawędziło przy winku :)

Kolejnego dnia miała być Połonina Borżawa.
Jako, że czas nas nieco nagli, przed idącym armagedonem pogodowym, postanawiamy, jak te pizdusie, wyjechać z rowerami kolejką.
Tanioszka, człek + rower = 80 hrywien.

See see see.

Ło w pizdu. Ale pizgawica na górze. Zimno, wieje, nic nie widać. W dodatku zapomniałem długich rękawiczek.
Jacek ambitnie uderza w górę. Jednak po czasie, to nawet on musi pchać.

Ja pcham, Wiesio pcha.

Downhill_owiec pcha.
Wszyscy pchają :p

Po krótkiej wymianie spojrzeń z Wieśkiem, rozumiemy się idealnie. Spierdalamy na dół.
Niech Jacuś sam się męczy w tych nieludzkich warunkach ;)
Trafiamy na zawody zjazdowców hehe.
Podpytujemy, jak tu zjechać na naszych brytfankach, co by się nie zabić ;)

Wiesiek, skacz!
Początkowo trasą zjazdową "Super Mario".

By potem wpaść na szeroką, lecz mocno kamienistą drogę i niebieskim szlakiem na dół.


Takie tam maszinu.


Piotrek nie jechał z nami, z obawy przed wymęczeniem przed podróżą. A to nasz kierowca. Polazł gdzieś jeść. My z Wieśkiem zwiedzamy okolicę.
Ciekawe stoisko, głównie z serami.
Pani daje nam popróbować, kupujemy po kawale.

A na przeciwko przy chałupinie wędzarnia. I tak sobie powoli w dymie siedzą i dochodzą :D
Zero chemii, sztucznych barwników, aromatów dymu wędzarniczego, czy ki uj wi czego.
Czysta natura!

Jedziemy dalej w dolinkę.


hmm...

Kotełowo kamyczkowo.


A na końcu wodospad.
Luda... mnogo! Niemal jak u nas na Krupówkach.
Fotka i ucieczka.

Po drodze jeszcze jedna atrakcja.

Cóż, czas szybko leci. Trzeba zbierać mandżur i wracać do domu.
Pogoda i tak nie pozwala na rowerowe szaleństwa, a przynajmniej będziemy wcześniej w domu.

Po drodze rzut okiem na interesująca, starą cekiewkę w bieszczadzkim klimacie.


Dojeżdżamy do granicy.
W pizduuu! Ale kolejka, idzie to jak krew z nosa. Postoimy parę godzin :(
Co tu robić... a winka się napić.
"Pomysłowy Dobromir", tzn ja :p tworzy iście wytrawną lampkę do wina :D

Gadu gadu, tak wspominamy poprzednie perturbacje "prawno/finansowe" na tym przejściu. Teraz jesteśmy wybitnie przygotowani. Mamy łapówkę! 😎

Kurwa! Gniliśmy 4,5h na tym przejściu.
Jeszcze trafiliśmy na zmianę i przez godzinę nic się nie działo, aż ludzie zaczęli masowo trąbić!

Do domciu docieram nieco po 23. Jestem troszkę zmęczony, ale szczęśliwy. 
Zacny wyjazd, kapitalna ekipa. Świetni nowo poznani ludzie, z którymi, mam nadzieję, jeszcze nie raz gdzieś wyruszymy. Na dalsze, czy bliższe, wojaże :D




Kącik kulinarny.

Papryki nadziewane ukraińskim owczym serem z przyprawami.
Do tego ostre chorizo i parę ząbków czosnku.
Wszystko zapiekane w żaroodpornym naczyniu na oliwie z oliwek.



Smacznego i pozdrawiam!