poniedziałek, 4 grudnia 2023

 


AUSTRIA

sierpień 2023


Plany, plany i planowania.

Ekipa skompletowana. Renia, mistrzyni Bookinga zaklepała miejscówkę.

W tym roku padło na Alpy austriackie.

Czemu nie, tylko... a tak z tym moim kolankiem słabo 😢

No ale termin zaklepany, urlop Kamy też. Pojedziemy, damy radę!

Tzn, wymyśliłem, że wezmę rower. Tym razem, na odmianę, górski. stary poczciwy GT!

I, że najwyżej na miejscu pożyczy się jakiegoś elektryka dla Kamy i będziemy jeździć. I może coś pochodzimy.

Jedziemy na dwa zespoły. W sumie 10 osób!

Jedna ekipa poznańsko-warszawska i druga tylmanowsko-krynicka.

Podzieleni na trzy samochody i spotkać się mamy dopiero w Hallstatt.


Jest Hallstatt.

Parkujemy i zaraz po wyjściu z samochodu, taka ciekawa, pofałdowana górka, na której też jest via ferrata.

I stroma kolejka. Ale tą atrakcję, z kopalnią, odpuszczamy.

Idziemy w miasto.
Piękne uliczki i budynki.



Tego ujęcia, nie mogło zabraknąć 😉

Takie piękności na dachu.

Dalej...

I z łabędziem.
A zasiedliśmy na takiej, mini przystani. Piękna pogoda, super widoczki. Tylko z tych zabudowań po prawo, wylazły jakieś dwie stare "Niemki", nago! I zaczęły pływać.
Toż to teraz, nawet zdjęcie z łabędziem nie ratuje wspomnień! 🙈😆

Jedziemy na kwaterę.
Fajowa miejscówka. Pokoje z łazienkami, aneks kuchenny. Może nieco mały i sufit mocno ścięty, no ale lokalizacja i cena, bardzo dobra.

O zachodzie, pierwsze ujęcia  "balkonowe".


Działo się działo, a "Czar gór" robił furorę! Ale, nie na mnie 😛
Nie lubię "łiskaczy", ani nic, co ich przypomina. Ale pozostałe towarzystwo, srogo degustowało 😈😉

A rano taki widoczek z chacjendy.

Trzon ekipy, od razu via ferraty!
Niepełnosprawny, został z lubą i... wymyślił małe szwendanie po najbliższej okolicy.
Zabrałem rower, że sobie będę jechał z górki (co by kolana nie obciążać), a pod górę, mogę pchać, lub jak dam radę, pedałować.
Wiec trochę pchania, trochę jechania (w tempie piechura, a i tak, nie wszystko dało się podjechać).

Zaciekawiła nas, taka łączka, przebijająca przez drzewa. Nawrót i szukanie drogi do niej.
Iście alpejski klimat! 😍

Zoomik.

Zoomik 2

Piękna to była łąka. Ale żarły "muchy". Skonsumowaliśmy tam po piwku, zabranym w plecaku. Trzeba dalej!

Docieramy do chaty. No nazwijmy to "schroniskiem".

Ale to takie, agroturystyczne, mini gospodarstwo.

A któż tu jeszcze tak pozuje?! 😀
fot. Kama

Kuchnia to "stara szkoła"!

Mają i tu, swoje "fasiągi". Jednak tutaj, nikt nie rzuca się pod konie dla ich dobra 😜

Jest i mój rumak 😁

Chwilka wytchnienia w cieniu drzewa. Coś tam w plecaku jeszcze mamy 😈

Zjadamy i wypijamy własne zapasy.
No ale chatka, ma ciekawe ozdoby.


Wracamy do chałupy.
Zaś impreza na balkonie.

Kolejny dzień.
Coś tam przebąkiwałem, że może pojadę rowerem od punktu noclegowego i wrócę.
A reszta podjedzie samochodem i pójdzie w góry. Kama jednak stwierdziła, że idzie ze mną. A reszta w góry, trekkingowo.
Słonko powoli zagląda w dolinę.

Hmm... w sumie, raczej dobrze, że podjechałem samochodem z rowerem. Inaczej, mógłbym umrzeć 😉
Choć, ten podjazd, od parkingu pod schron, też zapowiadał się ciekawie.


Eno, czekaj!
Ile dało się jechać, to jechałem.

Ile trzeba było pchać, tyle pchałem. Ba! Miałem nawet prywatnego sherpe/pchacza rowerowego 😆

A w oddali krowa wysokogórska.

Uff. Dotarliśmy.

To schronisko, chyba jeszcze "śpi".

Wydrapujemy się na taką skałkę z krzyżem.

A z niej, piękny widoczek na jezioro.

I takie małe oczka wodne.

Wymyśliłem, że obejdziemy/objedziemy, dolinkę dookoła.

Te krowy, to mają anielski żywot tutaj. Nie dziwota, że takie dobre serki z mleka od nich.

Po drugiej stronie, kolejny schron, a na stromych zboczach jeziora, pasą się owce.

No fajowa droga na rowerek.

Jest i "kolarz".
fot. Kama

Docieramy do takiego domku.
Tu szlaki się rozchodzą. Dalej jest zakaz dla rowerzystów, a w kierunku schroniska... no nikt normalny nie pcha się z rowerem, bo trzeba go dużo nieść!
Ale przecież, nie będę się wracał i jechał na około 😛

Więc niosę go, już niedaleko.

Jest i schron!

Widoczki wynagradzają trudy.




To po zupce chmielowej. Lokalny Schladminger, który towarzyszy nam już do końca wyjazdu. Dobre piwko, cena w schroniskach ~5,30E

Dłuższą chwilkę tu siedzimy. Kama domawia jeszcze strudel z jabłkami, co w germańskiej mowie jest: Apfelstrudel. Bardzo rozrywkowy, wesoły właściciel.

Posileni udajemy się do pierwszej chatki, gdzie oczekujemy na resztę ekipy.
Kama próbuje złapać zasięg, by uzyskać od nich jakieś info.

No to co, to Schladminger!😁

Degustację piwka, umila nam młody artysta.
Niech was nie zwiedzie, to oblicze herubinka, taki jeden "artysta" z wąsikiem, też pochodził z Austrii 😜 

Idą!. Dlaczego Kuba kocha Romana? 😝

No to co, to Schladminger!

Dobra, zbieram się, teraz długooo w dół, a potem na koniec, podjazd pod kwaterę.

Przed tym wypłaszczeniem, samochód osobowy, który jechał przede mną, puszcza mnie przodem.

Tak dokręcałem, że... zerwałem łańcuch! 😈
A po prawdzie, jakoś się dziwnie zblokował i jak próbowałem odblokować, to strzelił.
No i tyle z jazdy 😭

"Na Flinstona" dojechałem tyle ile się dało i rozłożyłem się na ławeczce, w oczekiwaniu na ratunek, przez mój "team serwisowy" hehe.

Dnia następnego miał być wyjazd kolejką, zwiedzanie korytarzy lodowych z rzeźbami w lodowcu i... sprawny trzon ekipy, atak na najwyższy szczyt tego wyjazdu Hoher Dachstein 2995 m.
Oj, kusiło iść, kusiło. No ale nie chciałem robić problemów, jakby moja chora nóżka, odmówiła współpracy. Kama nie chciała mnie zostawać (a mogła iść, przecie bym się nie obraził), więc towarzyszyła mi 😘

Rozbudowują taras na szczycie. Czekamy na kolejkę i wyjeżdżamy jednym z pierwszych kursów.

Noo, noo, robi wrażenie. Szczególnie, jak podjeżdża już pod górną stację. Ma się wrażenie, że zaraz przywali w skały. Są i też takie wagoniki, gdzie można (ograniczona ilość miejsc) siąść na górze, na takim "otwartym tarasiku". Nawet były jeszcze dwa wolne miejsca przy wyjeździe, ale nie zczailiśmy, o co biega a nie chcieliśmy się odłączać od grupy i taka fajna atrakcja, przeszła nam bokiem 😒

Jest i lodowiec. Robi ogromne wrażenie. Pierwszy raz byłem na lodowcu.
Ten szczyt na wprost, jak się później okazało, zaliczyliśmy.

Oprócz rozbudowy, robią też coś w ścianie. Naprawiają Via Ferraty?


A tu gość jeździ sobie w takim koszu. Widoczki ma nieziemskie.

Idziemy na wiszący most i słynną, przeszkloną wychodnie (jakiś babsztyl popsuł zdjęcie 😛).

Fajne to! 😀

Ujęcie z kolejką.

I jeszcze widoczek z owej wychodni.

Wchodzimy do lodowca.


Mieli tam trochę, różnorakich lodowych rzeźb.
Wybrałem parę:



Wychodzimy. Bryy, zimno tam. Na zewnątrz, do słonka, super. Tak w sam raz, bo na dole upał.
Słońce daje mocno, co skutecznie roztapia lodowiec.
A my w takich buciczkach.

O, dzieciak cwany, ma najlepsze obuwie na takie warunki 😉

Kamcia, niczym kozica, wydrapała się na skałkę.

Tak sobie patrzymy na tą górkę. Hmm, nie taka straszna, podejdziemy trochę. Dam rady.

Zoom na max i widzę, że jest tam mała via ferratka, ale, ludzie idą też bokiem, gdzie jest normalny szlak. Nie wyglądało to na hardcor, choć miałem pewne wątpliwości. Postanowiłem pójść.

I jest Kleiner Gjaidstein 2734m, zaliczony!
Ławeczka na szczycie.

Ujęcie na "księżycową" stronę.

Piękna panorama na lodowiec.

I zbliżenie na schron i Hoher Dachstein 2995 m.

No ciągnie od tego lodowca, aż się ptasior nastroszył.

Bardzo im smakowały polskie kabanosy.

To jeszcze zoomik na lodowcowe jeziorko. I schodzimy.

Trochę po tej via ferratce, na której wspindrały się dzieci, trochę szlakiem i jakoś skuśtykałem, nawet nie było źle.

A przy kolejce, co będziemy chodzić, taśmociągiem w górę see see.

Odwiedzamy restauracyjkę na pięterku i czekamy na resztę.
Zdobywcy Dachsteina wrócili bezpiecznie. To teraz w dół.
Na spodzie wagonika jest okienko 😄

Po drodze, odwiedzamy market. Zakupuję serek dojrzewający owczy (bardzo dobry) i "śmiedziucha" (którego musiałem szybko zjeść, bo towarzystwo narzekało, że wali w lodówce 😜). Oraz szyneczkę dojrzewającą. Ahhh.

Jest i ekipa!

Jest i grillowa wyżerka!
Ukłony w kierunku Jeżyka, który był tego wieczora, królem grilla.

I tak sobie biesiadujemy do późna.


Na kolejny dzień, zapowiadali jakieś przelotne deszcze/burze.
Ferratowe ludzie, stwierdziły, że bezpieczniej coś trekkingowego.
Anka wyszukała piękną trasę.
Wodospadziki, kładki a na koniec... duże jezioro.

Zaczynamy.



Przezwyciężyć swoje słabości!

Fajny był ten mostek.


Taki trochę "Słowacki Raj" 😉

I jeszcze "balkonik" nad kotłem.

Bardzo malowniczy szlak 😍



Wychodzimy na wypłaszczenie, a tam... taki widok 😍

A cóż to tak zapindala... aaa, świeżego Schladmingera dowieźli!😈 Trzeba ruszać 😆

To jeszcze grupowa fotka.

Rybiarze.

Alpejskie mućki, ale dlaczego nie fioletowe?

Idziemy nieco dalej całą grupą.
Pogoda, coraz bardziej niepewna.
Większość, jeszcze chce podejść stromo w górę, do kolejnego jeziorka i schronu.
Ja odpuszczam, ze względu na kulasa. Wraz z Kamą idziemy do najbliższej chatki.
Kama wysuwa się na taras, zrobić fotkę czarnym chmurom. Wtem, jak nie pizgło! Szybciutko spierniczała 😆
Chowamy się w chatce. Nadchodzi armagedon. Nasza ekipa, zdążyła zawrócić i tylko nieznacznie ich podlało. Ciasno w tej chacie, ale bezpiecznie.

I po burzy.

My idziemy zasiąść w kolejnym "schronisku", a reszta, wraca na szlak atakować wyższe jeziorko.

Ciekawy dach.

Powoli schodzimy, górską drogą. Zejścia są dla mnie najgorsze.
Nie śpieszymy się, zasiadamy na małe jedzonko z takim widoczkiem.

Już coraz bliżej parkingu. Tutaj, kolanko już się odzywa.

Żadnej huśtawce, Kamcia nie przepuści 😁

Zgraliśmy się idealnie. Trzon grupy, zszedł niemal równo z nami.
Jedziemy na pokoje i... zaś biesiada 😈


Tego dnia, sprawni fizycznie, zaś via ferraty. Kulawi i support... śpią dłużej i... a wymyśliłem zjazd na "górskich gokartach" i zwiedzanie miasteczka.

Dzięki uprzejmości Magdy (dzięki 😙), mamy wozidło, aby podjechać do naszego celu.
Udajemy się na górkę Hochwurzen 1850 m. Na którą wyjeżdżamy kolejką 😛

Ale foczka!

Jest tam punkt startu paralotniarzy. Można sobie wykupić lot. To musi być coś!
Akurat startują.
fot. Kama

I fruuu...

Ujęcie na Schladming.

Przed jazdą gokartami mamy jeszcze trochę czasu. Idziemy na sąsiednią góreczkę.

Kleine Hochwurzen 1840 m.

Wracamy pod kolejkę. Bierzemy kaski i zajmujemy pojazdy.
Kamcia jeszcze nie ruszyła, a już zaciska klamki 😉

Crazy Frog.
fot. Kama

Jedziemy. 
Kamaaa, nie hamuj tyle, jedź!

Brymm, brymm...

Ta mina mówi wszystko!😆

Już niżej, mniej się bała i trochę prędkości na brała.
Na finiszu, jest "zwierz" z fotoradarem, który pokazuje prędkość.
Pojechał bym jeszcze raz, na maxa!😈

Ujęcie spod dolnej stacji.

Jedziemy do Schladming.



Jaki piękny motylek 😍
fot. kom.

Idziemy obczaić lokalny wodospadzik.

Urząd.


Ostatni dzień.
Ferratowicze, atakują ferratę "D"!

A my, trekkingowo, ale tak ambitnie 😉

Hłe, hłe, nabraliśmy się 😛

Fajne mgiełki w dolinach z "rana".

Krowi raj 😉

Wyższe jeziorko, ujęte nieco z góry.

Jest jeszcze jedno, jeszcze wyżej.



A tam, tak pozujące, kozy wysokogórskie.

Głupie "niemaszki", chciały rozsiąść się na skałkach i coś zjeść. Ale jak tylko zaczęli szeleścić otwieranym jedzeniem, kozy przypuściły szturm. Przegrali i musieli się wycofać 😛
Nas nie atakowały, ponieważ, nie szeleściliśmy, a poza tym, chyba są nauczone, że Polaki to się w tańcu nie pierdolą i buta sprzedać potrafią 😜 Nie to, że je skopałem, bo nawet nie musiałem. Ale jak by zaatakowały moją panią, to walczył bym z całym stadem, do upadłego. Kopał, gryzł i pluł 😆 Jednak, po mowie poznały, żeby nie zadzierać 😁

I owe, "wyżne jeziorko" z jeszcze wyższej perspektywy.


Kusił pobliski szczyt Schober 2133 m, ze stromym podejściem. Fajny, charakterystyczny, ale wiedziałem, że jak tam wyjdę, to na zejściu, moje kolano powie "Auf Wiedersehen" 😆
Więc, odpuściliśmy go, wychodząc "tylko" na Rippetegg 2126 m.

I kapitalna, bo 360st panorama ze szczytu.

Ujęcie na jeziorka i pasmo Dahstainu.

Rzut obiektywem, w kierunku naszej dalszej, zejściowej drogi.

I jeszcze tele, na wyższe, alpejskie szczyty 😍

Można po lewo, po "staremu". Ale zrobili schodki, dla mniej wprawionych, ponieważ, szlak ogólnie łatwy, piękny i zapewne, mocno uczęszczany.

Łot skalna twarz z wielkim nosem.

I tak korzonkowo było.

A tu, wyjście z via ferraty o poziomie trudności "D", którą trzon ekipy, zrobił tego dnia.

Jest MOC!

Tu już ledwo kuśtykam. Kulas, mówi "ała". Ale, ale... blisko restauracji, a tam, na znieczulenie, Schladminger! 😁

Znają tu Polaków. Bo wyłożyliśmy się z Kamą na leżaczkach i co... "two beers please", za drugim razem było "zwei Bier" 😉, a za trzecim, poproszony pan (tam nie stoi się w kolejkach. Kelnerzy sami podchodzą/trzeba dać znaka 😉 i obsługują, robią to naprawdę sprawnie), podchodzi i sam wypala do nas "dwa piwa?" 😀

Reszta załogi dociera. Przesiadamy się do większego stolika i jeszcze chwilę, razem, degustujemy lokalny złoty trunek. 

Złoty, złoto, no nawet w rowerach "złoto".
Jak by to napisać, "złoty a skromny".
Są tam trasy zjazdowe, więc sporo "endurowców" z maszynami za grube eurosy.

I to był już ostatni dzień w Alpach Austryjackich. Czas wracać do domciu.


Co by tu napisać... żal wielki, że nie pochodziło się po via ferratach. Smutek, iż Hoher Dachstain nie zaliczony 😭 Ale i tak udało się zobaczyć piękne miejsca!

Mam nadzieję, że Kamie, mniej jak mi, żal ambitniejszej górskiej działalności. Nie chciała zostawić kaleki 😘

A pobyt umilał Schladminger 😁 Ojj dużo budżetu wyjazdowego na niego poszło. No ale w końcu to urlop!

Wszelkie górskie schroniska/restauracje, super. Bez kolejek, szybka i miła obsługa. Mają tyle dolin, tyle szczytów, wyciągów i innych atrakcji, iż ruch rozkłada się i nie ma ciasnoty jak w Tatrach.



Kącik kulinarny

Placki cukiniowo-marchewkowe z piersią z kurczaka.


Składniki:

- Cukinia

- Marchew

- Jajka (brak na foto 😛)

- Pierś z kurczaka

- Koper, pieprz, sól, chilli


Cukinię i marchewkę ścieramy na tarce.
Solimy cukinię, czekamy chwilę i mocno odciskamy z wody którą puści.
Dodajemy marchewki, koperku (można dodać jeszcze cebule), solimy, pieprzymy. Ja dodałem jeszcze chilli 😈, dodajemy mąki i jajko. Wyrabiamy masę coś a'la jak na placki ziemniaczane.

Na patelni rozgrzewamy oliwę, formujemy nie za grubego placka, na to kładziemy przyprawioną, cienko pokrojoną pierś i zalewamy kolejną porcją "papki".
Smażymy na średnim ogniu, po 5 minut z każdej strony.
Można podawać ze śmietaną.

Smacznego i pozdrawiam.