środa, 8 marca 2017


Albania i Czarnogóra
06/07.2016


          Bałkany, ach te Bałkany. Czyż nie piękne rejony, ludzie nam, w większości przyjaźni. Pojechał by, ale... daleko, drogo, nie ma z kim :(
Zastanawiając się, co zrobić z urlopem zaklepanym na koniec czerwca i początek lipca, przeglądam outdoor.org.pl
A nóż jakiś pomysł wpadnie. Jakież było moje niedowierzanie, gdy w wątku o wyjazdach/wolnym miejscu, ogłosił się jegomość, z informacją o wyjeździe do Albanii. Czytam i czytam, oczy coraz szerzej mi się otwierają ;) Toż to idealnie zgrane z moim urlopem. A w dodatku facet chce tylko 1/4 kosztów za benzynę. Nie no, to jakiś znak z niebios :D Hmm, w sumie wyjazd typowo 4x4, no ale coś tam zawsze się zobaczy. A i dogadałem się/uparłem ;) aby przynajmniej jeden dzień coś pochodzić po górach, więc zapowiadało się zacnie.
Szybko nawiązałem kontakt, obgadałem co i jak. JADĘ! Jak by tych dobroci było jeszcze mało, to przyjechali po mnie do Krynicy. Tu nocleg ekipy i następnego dnia, wio w przygodę!
Owa ekipa, to dwa Patrole wypełnione odpowiednio:
1. Zdzisław, organizator zamieszania, wraz z żoną Elą. Do tego składu miałem dołączyć ja.
2. Mirek wraz z dziewczyną Julką.
Nadmorskie ludzie, Szczecin i Koszalin. Kawał drogi do przejechania! 
W dzień wyjazdu obudziłem się o 5. Czyżbym był aż tak podniecony wyjazdem? Ruszam do kumpla Hiczkoka zakupić 150 E po dobrym kursie :) Dzięki Maciek.
Następnie atakuję InterMarche, robię zakupy. Niewiele, parę konserw, surową, dojrzewającą kiełbaskę, makaron i kaszę gryczaną. Wyruszamy o 9, jeszcze tankowanie i w drogę. 
Mamy własne logo wyjazdowe, ba, nawet koszulki z takowym :)


Polską granicę przekraczamy w Leluchowie. Staram się umilić drogę różnymi opowiastkami i ciekawostkami z tego regionu. Tu jeszcze mogę się"wykazać", potem będę milczał jak grób :p
Słowację i Węgry śmigamy autostradami, jak najszybciej się da tymi czołgami. Na granicy serbskiej trochę czekamy, ale tragedii nie ma. Biwak panujemy zrobić w okolicach miejscowości Nowi Sad, nad Dunajem. Dostęp do rzeki był by wskazany po 11-12h w samochodzie, gdzie na zewnątrz było momentami 37C! Nikt chyba nie czuje się najświeżej ;)
Jednak nie był to dobry pomysł. Podczas prób rozbicia namiotów, nieprzebrane chmary komarów chciały nas pożreć żywcem. Uciekamy, szukając już po ciemku dogodnego miejsca. Lądujemy na polu kukurydzy, już z dala od wody, ale przynajmniej nie ma tych małych skurwysynów!
Jest już 22. rozbijam sa tropik, materacyk i nakrywam się tylko z góry śpiworkiem. Gorąc i duchota.
Tym razem przebudziłem się 5:30. Delikatnie budzę Zdzicha chcąc się dostać do samochodu. Jednak jego żona przeniosła się ze spaniem do pojazdu. Mam nadzieję, że to nie moje chrapanie zmusiło ją do tego ;)
Zdzisław wstaje i gaworzymy sobie, aż reszta się obudzi. Po prawdzie "trochę" im w tym pomagamy. Lepiej wyjechać jak najwcześniej.

Ogarniamy się na stacji benzynowej.Miłe zaskoczenie, jest prysznic, jeszcze milsze, bezpłatny!
Zjeżdżamy z autostrady i atakujemy całą ekipą przydrożną, wioskową piekarnię. Ja zakupuję dwie "buły". Pierwsza to takie ciasto, nieco kruche, w środku z kiełbasko-parówką, nieco na ostro. Całe ciacho przesączone tłuszczykiem i smakiem tej kiełbaski.

Druga "buła" to już taki wynalazek, bardziej pod przyjeezdnych. Poszła na obiad, o smaku a'la pizza.
Za oba "placki" zapłaciłem 140 dinarów serbskich czyli jakieś 4,8zł.

 Tego dnia Mirek łapie gumę, co dziwne, na asfalcie. Na szczęście jest to jedyny kapeć tego wyjazdu. Zdzich ochoczo wziął się do pracy, wraz ze swym podnośnikiem wagi ciężkiej.

Jeszcze przed Czarnogórą. Pierwsze jezioro z taką wodą, robiące na nas wrażenie. Sesja zdjęciowa musiała być. Zlatarsko jezero - Serbia.

Kolejny biwak to już Czarnogóra. Wprost nad rzeką Tar.

Jakiś ranny paszek się ze mnie zrobił na tym wyjeździe. Znów gerappa o 5 rano :p

Śmiesznie wygląda ten mój kilogramowy namiocik. Ela z mężem to mieli salony, w wielkim namiocie "Kaczuchy". W dodatku, takim, ekspresowo rozkładającym się. Julka z Mirkiem, to w ogóle rozwalili system. Ich Patrol, to tak wyższa wersja, z podniesionym dachem, jak na safari. Przerobili tak, iż z tyłu mieli wielki materac i tam spali. Taki a'la kamper. Świetna sprawa :D
Wszyscy śpią, robię lokalny obchód z aparatem.


Przepiękny kolor górskiej rzeki.

Mirek wiózł taki kawał płetwy i maskę, aby ponurkować, choćby te parę minutek
fot. Julka

 Miejsce owe, okazało się punktem końcowym raftingu. Tutaj też werbują nas na spływ. O 9 wyruszamy na wodną przygodę.


Z początku miałem nieco obawy, a to, że pływać nie umiem w razie "W", a to, że to górska rzeka a ja pierwszy raz. Jednak sam spływ okazał się bardzo łagodny, rzekł bym, byliśmy nawet nieco zawiedzeni :p
Było tylko parę "ciekawszych" miejsc.
fot. Zdzisław
Za to, można było poskakać i popływać.
fot. Zdzisław

Ogólnie atrakcja taka to 40 Euro - trochę drogo, spodziewałem się większego "łał". No ale i tak było fajnie, jednak fajniej by było, za powiedzmy 25 E hehe.
Już po drodze na Żabljak idziemy jeszcze zobaczyć słynny most.




Zjeżdżamy do kanionu po drugiej stronie. Po drodze mijając profesjonalny warsztat samochodowy :D
I oczywiście, musiała być nieśmiertelna Niva. Dużo ich tam jeździ.

Po drodze zajeżdżamy na polankę ze ślicznymi widokami, tak że decydujemy się pobiwakować. Dalej - na końcu drogi, nad Tarą, jest hotel, camp. Nie dojechaliśmy tam, biwak założyliśmy wcześniej, na owej polance, z dala od innych turystów.

fot. Zdzisław

fot. Zdzisław

Ooo, grzybek. Znalazłem ich parę. Chciałem je zjeść, ale zaczęli mnie odwodzić, a, że może trujaki, a do szpitala daleko. Mirkowi zrobiło się mnie żal, chyba myślał, że nie mam co jeść i wyskoczył, że jak co to się podzieli prowiantem. Dzięki brachu :) Ale naprawdę miałem ochotę na sos grzybowy hehe. 

 Ponownie budzę się na tyle wcześnie, że jeszcze wszyscy śpią. Udaje mi się jednak namówić Zdzicha, na poranny spacerek. Przekraczamy Tarę i pniemy się na przeciwległe wzniesienia.

Cóż za piękny las, dodatkowo mgła dodawała jakiejś aury tajemniczości.

I nasz obóz widziany z góry (na polance, między dwoma obsuwiskami ziemi).

 
Po powrocie zbieramy majdan i zjeżdżamy nad Tarę.

Ludzie wykorzystują tu każdą płaską powierzchnię. Na tej górze, na wypłaszczeniu, wybudowane domy i wypasają zwierzaki.

Kolejny lokalny specjał. Coś pomiędzy naleśnikiem a ciastem francuskim, z nadzieniem z sera-twarogu. 1,2E Niezły zapychacz.


Następny krok to - Durmitor.
Piękne góry, widziane z oddali zrobiły na mnie duże wrażenie.

"No cóż, szlabany, szlabany...
Po konsultacjach w biurze Parku i oglądaniu mapy jedyną opcją którą nam zaproponowano to objazd Durmitoru dookoła asfaltem.
Do tej pory asfalt stanowił 99,9999% trasy, wobec tego w tył zwrot! Kierunek Sinjajevina! (pasmo górskie w Górach Dynarskich. Leży w Czarnogórze, między rzeką Tara a pasmem Durmitor. Najwyższym szczytem jest Babin Zub, który osiąga 2253 m.)
Kawałeczek za Żabljakiem zjeżdżamy na szuter. Będzie nam już towarzyszył dłużej"

Niesamowite tereny, rozległe pastwiska z dala od jakiejkolwiek cywilizacji.

Pasterski piesio, nawet przyjazny :)



Jak okiem sięgnąć, żadnych słupów, kabli, niczego!



Hmm, którędy mamy jechać? ;)
fot. Julka


Dalej. Po drodze napotykamy sporo chatek, większość niestety już w ruinie.

 


Rozbijamy obóz. Robi się pochmurnie i zimniej. Zdzisław wyciąga coś na rozgrzanie.

Ahhh...

Od  razu lepiej.

Ba, nawet grilla wpakowali do tego czołgu. Super! :D

Uchwycić tęczę, pff, złapać dwie na raz, o to jest to! :)

dobro pivo, dobro ;)

W nocy łapie nas burza. "Śpię" w spodniach i kurtce, jakby zarządzono ewakuację. Parę razy zacnie walnęło. Namiot ok, nie przemókł.
Nad ranem.

Dobrze, iż nie było oberwania chmury, bo byśmy pływali w tej niecce :p

Panoramka z rana. Pod tym ostrym szczytem osada. Bez prądu, kilometry od najbliższych wsi.

Dalsze dzikcowanie po płaskowyżu. 
Ooo, górskie zwierzaki hehe.




Konie, na wpół dzikie konie. Pasą się gdzie chcą, nie ma żadnych ogrodzeń, płotów. Wolność.



Upss, a to ci niespodzianka.



Już się szykowała wyciągara, ale obyło się bez.



Mirek zostaje na mini biwaku, ja z Zdzichem jedziemy szukać drogi.
Próbujemy się przebić po niezłej stromizmie. Brakuje nam jeszcze z 500m. Nie ma szans, zawracamy.
 

Zawracamy. Opuszczamy to pasmo. "Sinjajeviną przejechaliśmy 105 km pozaasfaltowych dróg, przez pełne 2 dni."




Tak to się jeździ przez wioski. Stado baranów idzie i musisz jechać za nimi. Nie rozstąpią się, na klakson nawet nie reagują. Zajmą całą drogę i powoli toczysz się za stadem, aż trafi do swojej zagrody :p  Wioska Vusanje.


 
Udajemy się w końcu w większe góry. Góry Przeklęte :D
Pierwszy biwak w przepięknej, malowniczej dolinie. Ropojansko jezero-Prokletije.
Na wczesną wiosnę, gdy jest jeszcze w dole polodowcowe jeziorko, musi być tu jeszcze bardziej bajecznie. 

Trzeba to uczcić. Do sklepu daleko, to piweczko w pet 2L :D

Miało być wyjście w góry to będzie :p
Umawiamy się na pobudkę o 6. Tak aby wyjść o 7. Cel... a jeżdżąc palcem po mapie trafiłem na Maja Popluks 2569 m n.p.m. A co tam!

Trawersujemy wyschnięte jeziorko Cemerikino, czyli po albańsku Gesshtares. W nadziei, że nie stracimy wysokości przed podejściem na przełęcz. Jednak i tak schodzimy na jego dno.

 fot. Zdzisław

  fot. Zdzisław


Pierwsze podejście, jest dość mozolne, bez widoczków przez las. Ogólnie szlak dobrze oznakowany. Trochę trudności przysparza to, iż w Albanii wszystkie szlaki są oznaczone na czerwono :p

W końcu jakieś widoczki, odsłaniają się skały

Są i pierwsze, słynne albańskie bunkry.

Mijamy katun Runice. Gdyby kogoś zmogło, lub złapała burza, może przeczekać w tych kamiennych zabudowaniach. Po ich prawej stronie (patrząc w kierunku Czarnogóry) jest źródło małego górskiego potoczka. Można uzupełnić wodę.


Jeziorko Peshkeqes.

I przełęcz Pejes.


 
W oddali nasz cel. Ta szpica wygląda dość przeraźliwie z tego miejsca.

Hmm, ktoś tu się bawił kałachem :p

W dole Thet.
fot. Zdzisław

Odbijamy na Popluks, niestety szlaku nie ma. Z początku trzymamy się ledwo widocznej, wydeptanej ścieżki i kamiennych kopczyków. Na śladach GPS które to przezorny organizator zgrał wcześniej, widać, iż jakaś grupa odbija ścieżką graniową. Jednak jest ona dla nas nie do odnalezienia. Idziemy trochę tak na czuja, bardziej widocznymi ścieżkami z kopczykami.

Cóż za cudny widok!

Człapiemy dalej.



Zdzicho zostaje nieco w tyle. Podchodzimy na jeden z "pagórków" ~1980m, z przepiękną panoramą.

Spoglądam dość nerwowo na zegarek, oraz na szczyt. Jest późno, tempo mamy słabe, nikt nie wziął czołówki! No nie damy radę w takim tempie. Obwieszczam tą przykrą nowinę, poniekąd zarządzając, tfu, sugerując taktyczny odwrót ;) Jak już wiadomo było, że nie wyjdziemy wyżej, Mirek przyjmuje "dziwną pozę", mówi do mnie, przygotuj aparat i... oświadcza się :D



Julka w szoku, nie wie co powiedzieć. Coś tam mamrocze ;) że się nie spodziewała, że pierścionek piękny i takie tam, ale odpowiedź nie pada. Wtedy ja wyskakuję: "no ale w końcu tak czy nie" hehe.
Pada odpowiedź twierdząca. Wszyscy szczęśliwi :)
Zdzichu nas woła, że zboczyliśmy ze śladu i podejście jest wcześniej, żlebem ze śniegiem. Dołączamy do niego i oznajmiamy, iż trzeba odpuścić.
Zawracamy, to teraz trochę fotek tego co mieliśmy za plecami.



"Żeby nie wracać tą samą drogą nie trzymamy się szlaku, tylko tracków z wikiloc. Tracki powrotne idą graniami, nad przepaścią, widać że szedł tędy jakiś masochista. Nie ma szlaku ani ścieżki, kilka razy zawracamy żeby znaleźć logiczne przejście, jest fajnie."

Wszech obecne, albańskie bunkry. I tu strzegą kraju, w tych przeklętych górach ;)


 Decyzja o odwrocie okazałą się nader słuszna. Do źródła z wodą docieramy na oparach. W dodatku Mirkowi siadło kolano. Wszystkie zejścia pokonuje z ostrym bólem. Zdzich nieco osłabł, ale w dół jeszcze daje rady. Ja dostaję "drugi oddech" i lecę po wodę, zostawiając resztę sporo w tyle. Jednak czekam potem na jednym z pagórków, co by pozostać w zasięgu ich wzroku. Aby się nie martwili, że drogi pomyliłem.
Tankujemy i ruszamy w dół. Mirkowi siada drugie kolano. Jest źle, miejscami schodzi tyłem aby złagodzić ból :(  Mijamy albańską granice i na szczęście wszyscy bezpiecznie docierają do obozu, około godziny 18. Trasa maiła zaledwie 18km, jednak trochę przewyższeń było :p
Czas świętować zaręczyny. Mirek przemycił przed Julką, w luku narzędziowym, najprawdziwszego szampana. Postawił się skubany. Łee i tak smakowało jak Sowietskoje Igristoje ;)


Ekipa liże rany, dopiero po 12 zjeżdzamy do miasteczka Gusinje. Po drodze zahaczamy o Oko Skakavice.  Źródło z krystalicznie czystą i lodowato zimną wodą.

Trochę tam głęboko.

 Allahu akbar ;)

Robimy zakupy i zmieniamy miejsce kampingu na Zastan Koliby.

Bardzo dobre miejsce by zaatakować najwyższy szczyt Gór Przeklętych - Maja e Jezercës 2694m n.p.m.
Jest tu źródełko, z zimną, górską wodą, zdatną do picia. Idealnie nadaje się także do chłodzenia piwka :D Chlupie sobie tak z węża.

 
I moja trumienka :p
 

Rozbijamy obóz i biesiadujemy.
Kolejne piweczko 2L. Jak to się śmiali znajomi... Radek pije tylko jedno piwko dziennie, dwu litrowe hehe. W worze jakieś specyfiki Zdziska, urynoterapię stosuje? ;)

Do ataku szczytowego "wytypowane zostają" dwie osoby. Radzio, czyli ja :) i Julka. Zdzich stwierdza, że pójdzie sobie na jeziorka swoim tempem. Jednak niedobry Zdzicho nastraszył Julkę, że nie damy rady, że tego nie da się zrobić w jeden dzień (co?) i wycofała się nad samym ranem. Ruszam więc o 7:00 sam :( Nie mam mapy, nie mam GPS-a, trudno, idę.
Na pierwszym rozwidleniu mam wątpliwości, wydaje mi się, że powinienem iść w prawo, ale ani nic nie podpisane, same znaki wyglądają na stare i zaniedbane. Hmm, kusi mnie droga na Maja e Rosit. Przynajmniej tu na początku, wygląda na bardzo dobrze oznakowaną, niemal świeżo znaczoną. Idę tędy!
Opuszczając las, trzeba trzymać się lewej strony zbocza, tu pierwszy raz gubię szlak. Robię sporą wysokość na jedną z przełączek widzianych z obozu. Przy jednej półce skalnej, kije trochę przeszkadzają, trzeba schować, albo wyłożyć je na górę. Większych trudności nie ma.
Tak za bardzo nie wiedziałem który to szczyt. Ot szedłem za oznakowaniem, które miejscami jest dość słabe. Między bardziej widocznymi białymi kółkami z czerwonym środkiem, są tylko gdzie nie gdzie maźnięte pędzlem czerwone kreski. Na wielkich rumowiskach skalnych, czasem ciężko dostrzec. Maja e Rosit w na ostatnim planie. Szlak obchodzi te szczyty w centralnej części, idzie koło tego szczytu na lewo.

Jeszcze trochę rumowisk skalnych

Lekkie wypłaszczenie przed już właściwym atakiem na szczyt.

Samo podejście na Rosit nie nastręcza żadnych trudności wspinaczkowych. Nie ma ekspozycji, strachu. Zbocze jest strome, ale trawiaste. Mijam tylko jedno miejsce z jęzorem śnieżnym (specjalnie zbliżyłem się dla zdjęcia, szlak obchodzi to miejsce z dalsza).

Jest i szczyt. Zdobyty!
Sam wierzchołek obszerny.

Z piękną panoramą na Góry Północnoalbańskie (srb. Prokletije, alb. Bjeshkët e Namuna).
Panorama 360st.

Powrót tym samym, nie ma innej opcji. Na kampingu jestem już 12:30. Szedłem dość dobrym tempem, bo tak naprawdę, to nie wiedziałem ile jest przede mną :p
Schodząc do obozowiska, widząc mnie, reszta ekipy pytała, co się stało, że tak wcześnie zszedłem. Jak to co się miało stać, „Przybyłem, zobaczyłem, zwyciężyłem” ;)
Choć Jezercë nie daje mi spać, kiedyś tam wrócę :D

Zjadam na szybko tuńczyka z puszki. Biorę "prysznic" w tej lodowatej górskiej wodzie. Mirek z Elą wracają z miasteczka z zakupów. Miruś, ty mój "prawie, że najlepszy przyjacielu" ;) Pamiętałeś o mnie, piwko kupiłeś.
fot. Mirek

Dzień można zaliczyć do bardzo udanych :D

W kolejny dzień, ruszamy z Plav do Ceren, na dzikca. Ja uparłem się na piesze wędrówki, Zdzisław mocno obstawał, że co jak co, to musimy przejechać. Trochę hardkorek, ale nie ma tragedii, wyciągarki nie trzeba używać, nikt też się nie zakopał, ani nie zawiesił. Jest dobrze.

fot. Zdzisław
 

Dlaczego tak podkreśliłem na dzikca, przecie tam się wszędzie w sumie jeździ na dzikca. No tak, ale na dzikca/nielegalnie przekroczyliśmy czarnogórko-albańską granicę :p

Zjeżdżamy do Ceren.

 



Niedaleko Valbone spotykamy policjantów. Trochę mamy obawy, co z nami uczynią ;) Młody, lokalny tubylec robi za tłumacza. Z angielskiego na albański, bo te dziadki nic nie kumają. Tłumaczy, że tędy i siamtędy, że chcemy pieczątkę, by być legalnie w Albanii :D Trochę dziwnie na nas patrzy, chyba nie dowierzając, że tamtędy da się przejechać. Chłopakowi tłumaczymy "it's not easy, but not impossible" :D Szczerze się do nas uśmiecha. Panowie policjanci są mili i pomocni, radzą nam jechać do Qafë Morin na przejście graniczne, dopełnić formalności. Ehh to ~50km, no ale, gościnności nie należy nadużywać.
I parę widoczków z dojazdu na przejście graniczne.


Niezniszczalne Mercedysy królujące na Albańskich drogach.
 


 
Na przejściu granicznym, tylko "kierownik" przejścia jako tako gada po angielsku. Trudno mu pojąć, jak wjechaliśmy na terytorium Albanii. Wszyscy robią na nas duże oczy, przyjechali po pieczątki do paszportów od złej strony hehe. Zdzichu wniebowzięty, dumny, iż przejechał tym dzikim szlakiem, aż wszyscy nie dowierzają. Pogranicznik twierdzi, "no problem". Po chwili wszyscy mamy pieczątki. Dobrze, że to się tak skończyło :)
"Szefo" przejścia podchodzi do nas na parking, widząc, iż coś długo stoimy i grzecznie pyta czy jest jakiś problem. Mówimy, że chcemy dojechać do Parku Narodowego Lure. Wyjaśnia drogę, a na odchodne mówi: "Poland good football, 1:0 Poland-Portugal". Dostaje od nas, czteropak polskiego piwa (skitranego na czarną godzinę). 


Tu też rozdzielamy się na dwa dni z Julką i Mirasem. Oni jadą zwiedzać stolicę, a my rozbijamy biwak tuż za granicą nad jeziorkiem i planujemy dalsze "dzikcowania" w terenie.


Jest genialnie. Ciepło, woda na miejscu (całkiem cieplutka) i bunkry do focenia. 

Wizytówka Albanii, wszechobecne bunkry.



A co najważniejsze, ZERO komarów. Aż nie wierzę. Notatki robię po 21:20, siedząc na kurtce na łączce, w krótkich spodenkach i koszulce. Ani jednego ataku tych małych pijawek. No dobra, nigdy nie może być idealnie. Całą noc darł japę jakiś żabi samiec alfa :p Ba, potem to już w jakieś kwadrofonii nadawały, czy jeszcze lepszym systemie "surround". Nic to, idę próbować zasnąć. Szkoda, że wina tak mało. Po większej dawce, to by mi mogły i do ucha kumkać ;)



Na kolację degustuję oliwki, z suszonym i podwędzanym, wołowym mięsem. Regionalny specjał, niech się schowają te wszystkie szynki dojrzewające dostępne w polskich marketach :p Do tego wytrawne, czerwone wino. Przerzuciłem się na wina, już za 3,5-4E kupiło się te lepsze (w sumie takie były najdroższe, nie licząc zagranicznych). A owe piwa w pet_ach były, średnio zjadliwe. Najlepsze z tego co piłem było dobro pivo :D


 Ujęcie nad ranem.

Zbieramy się, cel park Lura.
Zjeżdżamy w dół kanionu.



Dzień wcześniej, musiało tutaj mocą napieprzać deszczem, narobiło kilka osuwisk. Mamy niezłego farta, przed nami jedzie koparka i naprawia drogę :D


Tu zerwało mostek. Zasypali doraźnie ziemią.

Jedziemy dalej. Dla mnie nie jest to wymarzony dzień. Poprzedniego wieczoru, kładąc się spać. gdy wsadziłem rękę pod poduszkę, coś mnie ukuło. Okazało się, że siedziała tam pszczoła. Musiałem zawinąć ją wraz z poduszką po suszeniu na krzaku. Wydawało mi się, iż szybko pozbyłem się jej z ręki. Rano było ok. Dopiero popołudniu zaczął uwierać mnie zegarek. Łapa spuchła :( Na domiar złego, zatarłem oczy, chyba kremem z filtrem. Piekło jak diabli. Kolejny element apteczki. Dobrze mieć jakieś krople do oczu, lub coś neutralnego do przemywania. Z pomocą przychodzi Ela. Ulga, przynajmniej zdjęcia mogę robić :D





Opuszczone posiadłości, z pięknymi widokami.

W Parku Narodowym Lure


Nad tym jeziorkiem postanawiamy się zatrzymać i przenocować. Jakiś armagedon tu był, zapewne pożar.

Nad jeziorkami rozbebeszam miejsce użądlenia. Znów nieoceniona okazuje się Ela, ratując mnie, iście "precyzyjnym narzędziem chirurgicznym"... igłą hehe. Pozbywam się resztek żądła, przemywam Octenisept_em (polecam) i idę w kimono.
Poranek.


 Nudziło się jakimś żołdakom?

Wracamy, udajemy się do Szkodry, na spotkanie z drugą częścią ekipy.

Trochę telepało na tej drodze :p

Droga Krajowa :D

Post przemysłowe "miasteczko", a raczej to co z niego zostało gdy zamknęli kopalnię :(

Szkodra i ruiny.


 
 
 
  
Zajeżdżamy na bardzo fajny kamping. Są boksy z prądem i wodą. Toalety z prysznicami w bardzo dobrym standardzie. Camp Lake Szkodra - polecam!
 


Klimatycznie :D


Wieczorem idziemy w tango ;)


Julkę na drugi dzień, chyba głowa trochę boli :p ;)
Cóż, u mnie też bywały lepsze dni, ale, "twardym cza być, nie miętkim".

Rano wyruszamy ze Szkodry w kierunku Biogradskiej Góry, leżącej już w Czarnogórze.
Przejazd z Albanii do Czarnogóry, pięknym kanionem z wieloma tunelami i jedną z najwyżej położonych w Europie tras kolei.



Park Narodowy -niemal dziewicze, trawiaste zbocza. Płacisz... wjeżdżasz samochodem i jeździsz gdzie chcesz :( Na szczęście nie są jeszcze zajeżdżone.


 

Serce mi się kraje. Nie podoba mi się, że tak poza drogami, rozjeżdżamy taka ładną trawkę :p
Równie dobrze, mogliśmy tam podejść z buta, ale rozumiem, wyzwanie, sprawdzenie sprzętu itd itp ;)
Cóż, jeśli nie zmienią polityki, to jak te tereny zrobią się bardziej popularne, to im rozjeżdżą ten park w pizdu :(


 

 "Od jeziora do wjazdu do Parku jest asfalt. Przed wyjazdem na szosę jest budka ze szlabanem. Wjazd do Parku kosztuje 3E od osoby, tyle płacą osobówki bo dalej nie pojadą. Przejazd "trasą Jeep" to 20E + 3E od osoby. Mam nadzieję że ta kasa nie zostanie wykorzystana na asfaltowanie Biogradskiej Góry."

Po drodze wpadamy do przydrożnej kanjpki popróbować lokalnych specjałów.
Specjał nr 1 hehe.

Mirek i Julka biorą takie, mięsne (wołowe) paluszki, przyprawione i podsmażone

Reszta rzuca się na baraninę. Myśleliśmy, że to też będzie smażone/z grilla. Nie dogadaliśmy się. Ale ciekawe, dostaliśmy taką z beczki, mocno soloną  :D

+ przystawki

Mnie to nawet smakowało. Interesujące doświadczenie. Ela chyba była nieco zdegustowana hihi ;)
"Zaczynamy szukać miejsca na nocleg.
Za Mojkovacem zjeżdżamy nad Tarę, jedziemy wzdłuż wypatrując czegoś logicznego. Parkujemy na kamienistej plaży, po drugiej stronie drogi zagroda. Miejscowi gapia się co robimy :) No to poszedłem do nich się przywitać, zostaliśmy zaproszeni na kawę, piwo, i mamy pozwolenie na rozbicie się u nich obok domu. Na plaży jedno wielkie mrowisko. Co prawda nie gryzą, ale kto wie... :D

Namiotowcy zmieniają miejsce pobytu, bierzemy flaszkę i idziemy w gości ;)
Gospodarze mieszkają w Podgoricy, a to jest ich dacza, jest cała rodzina - gospodarze, teściowa, synowie. 

Po piwku (2l), rozmowa trudna ale jakoś tam idzie. Wjeżdża grill i impreza całą gębą. :D
 
Rano gospodyni dostaje naszą koszulkę i gnamy dalej...."

Ja rozbiłem namiot na polu owych gospodarzy. Niestety ale te mikro szpilki nie chciały za uja siedzieć w piaszczystym podłożu na plaży.
Wczesnym rankiem szykują się z kosami na wyjście w pole. Widzieli, że już nie śpię, więc mnie zawołali. I siup na stół plastikowa buteleczka z Rakiją domowej roboty. To po maluszku, oni do pracy a ja pakuję mandżur :)

Jedziemy na Belgrad. Po drodze zahaczyliśmy o Park Narodowy Tara w Serbii.



 Zapędzamy się w kozi róg. Ni ma dalej przejazdu. Wracamy tym samym :(
Ciśniemy prosto na Belgrad, aby znaleźć przed zmrokiem miejsce na nocleg. W okolicznych wioskach znajdujemy łączkę, nieco oddaloną od zabudowań. Nie ma kogo pytać o pozwolenie. Rozbijamy się. Łba nam chyba przecież nie ukręcą ;)
Po rozbiciu, przez pole jedzie traktor z wielką kopom siana. Pozdrawiamy się przyjaźnie. Idziemy spać.
W nocy na łąkę zajeżdża samochód. Trąbi, świeci długimi. Eee, może jednak chcą nam urżnąć głowy, albo jakiś haracz za spanie tutaj. Ja nieco spietrany. Reszta śpi zamknięta w samochodach, ja w trumience. Po chwili samochód odjeżdża. Wychylam głowę z namiotu, patrzę, a tu ktoś idzie w moją stronę. Upss. Podchodzi, przycupnął przed namiotem, wkłada rękę za pazuchę i... myk, wyciąga flaszkę :D Pociąg łyka i mi podaje.
Pytam, Rakija?
Starszy pan odpowiada, nie, Śliwowica.
Biorę łyka z gwinta i wychodzę z namiotu. Reszta wywleka się z pojazdów. Po łyczku od dziadka, pozdrawia nas i zaprasza rano na kawę. Flaszkę oczywiście zostawił :)
Nie pozostało nam nic innego, jak sympatycznego dziadka odwiedzić. Robimy zrzutkę z tego co nam zostało, różne konserwy, jako prezent i idziemy.
Ot dziadkowy pojazd.

Pieski ma, kozy, kury. Tak sobie spokojnie żyje na działeczce.

No ładna mi kawa hehe.
Kierowcy nic nie piją, dopytujemy dziadka jak z % i prowadzeniem, odpowiedział krótko, "nula" :p
No ale mnie wystawili jako zawodnika ;)

I świeżutkie kozie mleko na popitkę. Dziadzio ponad 70 lat, mówi, że pije śliwowicę i kozie mleko i nic mu nie jest, zdrów jak młody :D

Po piątej bańce, zawijamy się. Chyba mają obawy, czy jakbyśmy dłużej, u tego jakże gościnnego jegomościa, posiedzieli, czy był bym wstanie wsiąść do samochodu ;)
Potem "tylko" autostrady w Serbii, na Węgrzech i Słowacji i ląduję w ukochanym domku, za którym zdążyłem się już trochę stęsknić.

P.s
Fantastyczny, wyjazd, za nieduże pieniądze. Poznałem kawał Bałkanów. Fajne góry, a w szczególności nowych ludzi, z którymi mam nadzieję będziemy jeszcze długoo utrzymywać kontakt. A i może dane nam będzie jeszcze raz, gdzieś wspólnie się wybrać.
Pozdrawiam serdecznie obie ekipy, szczecińską w składzie Ela i Zdzichu, oraz koszalińską, skłądajacą się z Julki i Mirka.
Do zobaczenia na szlaku!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz