wtorek, 13 sierpnia 2019



Roháčske plesá
Słowackie Tatry Zachodnie
04.08.2019r.


Pierwotny plan grupy zakładał spacerek, z leżakowaniem ;) na Rohackich Stawach. Łee, ale jak to tak, bez zaliczenia żadnego szczytu. Gęba mi się skrzywiła i zacząłem kombinować :p No skoro już tam będziemy, to może coś bardziej ambitnego... Ha! A jakby spróbował skoczyć przez Tri Kopy na Banikov. Może, jakby żwawo szedł, to nie musieli by na mnie zbyt dużo czekać. Najwyżej poleniuchują więcej przy jeziorkach. Dzwonię do Pawła, przewodnika. Nie protestuje, a nawet okazało się, że Darek z PTTK, też chce to iść, bo zbiera "tatrzańskie dwutysięczniki". Super, samemu tak trochę głupio. Obgadujemy plan i jedziemy z grupą.
Noo tak, jak się człowiekowi śpieszy, to... kłody pod nogi. Mieliśmy wjechać autobusem najdalej w dolinę jak się da (czyli do ostatniego parkingu). I co?! Jakiś festyn + zawody biegowe. Nie puszczają autokarów. Trzeba butować?! Na szczęście podstawiali lokalne autobusy, no ale one też nie jechały do samego końca.Jednak trzeba butować asfaltem, parę kilometrów. Coś nad nami czuwa. Łapiemy stopa.
Ogień! Dosłownie, ogień w nogach. Asfalt i te moje krasnoludzkie buty, w dodatku Darek zapieprza jak mała wyścigówka. 


Ja tam lubię szybko chodzić, ale tu nawet czasu na fotkę nie ma. Zatrzymam się, pyk a ten już kilkadziesiąt metrów dalej. Ja rozumiem, że musimy trzymać dobre tempo, co by nas grupa nie zabiła (gdyby mieli długo czekać), no ale...
Docieramy do schroniska. Darek zdążył wbić pieczątki i lecimy dalej. Tutaj mam kryzys psychiczny :p
Tu, już na skale, po rozłożeniu kijów, jakoś lepiej mi się idzie. Jednak dalej lecę za nim z wywieszonym jęzorem.

Fotka i znów muszę go gonić. Tym razem jakoś, daję rady utrzymać tempo.

Docieramy do rozgałęzienia.
Szybka analiza. Grań w chmurach, zbiera się na deszcz(?), tempo niepozwalające rozkoszować się widoczkami i focić (no dobra, niech będzie, że obsrałem nogi i jestem za słaby genetycznie ;) ). Rezygnuję z Banikov_a. Postanawiam iść na stawy, wyjść naprzeciw grupie (oni podchodzą Doliną Spaloną). 
Lecę już swoim (pozwalającym focić :p ) tempem.

Łee, rozlało się. Tyle się z tego cieszę, że deszcz złapał mnie, w sumie w łatwym terenie a nie na grani/łańcuchach. Współczuję Darkowi i trochę mam wyrzuty sumienia, że zostawiłem go samego. 

I trochę słonka. Rozpłaszczam się.

"Brzydkie kaczątko"? Wcale nie takie brzydkie.

Kaczucha pilnuje młode.

Naparzam dalej. Dochodzę do ostatniego stawu, a kampanii nie widu, ni słychu.
Dzwonię do Pawła, który prowadzi całą ekipę. No tak, mieli iść wolno i z "leżakowaniem" to idą i trochę im zeszło przy wodospadzie.
Znów zaczyna padać.

A tam dalej w dolinie, idzie niezła ściana deszczu.

Nie będę stał tu w deszczu, jak ten głupi... głupek.
Schodzę żwawo na dół, lepiej się ruszać (trochę zimnawo). Dochodzę do rozgałęzienia, a tych dalej nie ma. Schodzę jeszcze kilkadziesiąt metrów. Nooo, idą. A co mi tam, to zawracam i idę z nimi. Będzie weselej, niż bym miał sam iść na wodospady i czekać na nich w autobusie. Czekanie w knajpie mogło by być zgubne ;)

Takie widoczki grupy po drodze...
fot. Paweł Chyc

fot. Paweł Chyc


To z powrotem na stawy.
Pyszne borówki :D

fot. kom.

Docieramy do pierwszego jeziorka. Robimy popas.

O ta diablica. Kusi cytrynówką.
He, taka mała flaszeczka na tyle luda? ;P
Na smaczek było.

To teraz czas na jadło. Trochę zła kolejność tych "posiłków"... oj tam, oj tam. Zrobiłem nawet jedzonko do pojemnika. Zapewne, jak bym "biegł" za Darkiem, to nawet nie miał bym czasu tego zjeść.
 

Ujęcie na pleso z Wołowcem w tle.

fot. Paweł Chyc

Pozowanie z Alicją.
fot. kom.

To jeszcze standardowo, zdjęcie grupowe członków TNGG.
fot. Paweł Chyc

Kaczucha się myje. Fajnie nurkowały, ale to trzeba by nagrać filmik.

No dobra, koniec tej biesiady! Idziemy, szybko!
fot. Alicja Baran

Co by za pięknie nie było, taki troll górski się przypałętał.
fot. kom.
Ahh...
W tle, cały czas towarzyszą nam Rohacze i Wołowiec.


Cóż za powodzeniem u fotografów, cieszę się na tym wyjeździe.
fot. kom.

Schodzimy coraz niżej. Z tego miejsca Wołowiec robi wrażenie!

I troszkę gęściej, nieco trudniej. Kije jak na razie wytrzymały mój "styl koziczki" :p

Ojj, bosko. Cóż za ulga dla nóg :)

Coo, czy ja słyszałem hasło "piwo"?! Czekajcie na mnie! O te nicponie. Zebrali się w tri miga i idą. Wypiją mi całe piwo, albo będę musiał pić z kobitami ;)
Ja was jeszcze dogonię, see see.

To ujęcie na Dolinę Smutną.

Łot taki, spory "kamyczek".

Wyprzedziłem bandę piwoszy, stopując dopiero koło znajomej. A po co lecieć na złamanie karku. Lepiej pogaworzyć sobie ;)

Docieramy do schronu i uzupełniamy elektrolity. Nie jemy tu nic, ponieważ nasz kierowca poleca stragany z jadłem różnorakim, otwarte na czas festynu/biegów.
No tak, a ta, musiała jakiegoś psa "przywłaszczyć". I nie będzie kanapki dla Piżmoka :(

Ładne, małe, klimatyczne schronisko.

To jeszcze, ten przeklęty asfalt.

Gonią nas deszczowe chmury.

Parę osób się zapędziło. Poleźli źle i nie doszli do autobusu. Ach te sieroty! ;)
Kierowca wrzuca nas przy knajpie i wraca po zguby.
I się rozlało.

O ten stary chlor ;) skitrał coś na czarną godzinę.
Zaprawdę, czarna to godzina, leje, zimno, mokro, w knajpie nie ma miejsca. Jakieś paskudne "festynowe" piwo leją. Stragany z jadłem pozamykali :(

No to siup, nasz wybawicielu!

A co my tu mamy?!
...
No dobra, aż takie "chlory" nie jesteśmy, co by spirytus ładować i przepijać piwem. Buteleczka tylko po tym, przysięgam :p

W brzuchu burczy. Kanapki "dla psa" od Aliny nie ma :( Wprawdzie, Patrycja nie chciała być gorsza ;) i też zrobiła kanapkę. Tylko, "z deczka" się wymaglowała w jej plecaku i... to już raczej była kanapka, nawet nie dla psa, a dla świni :p
Aż tak głody nie byłem, ale dziękuję za propozycję :D

Zajeżdżamy do siakiejś restauracji.
Grupa rzuciła się na placki ziemniaczane jak szczerbaty na suchary ( ku niezadowoleniu szerszej grupy, nie było już po "zbójnicku", brakło gulaszu).
Placki, fee. Dawać mi tu polędwiczki wieprzowe w sosie + domowe kluseczki i zestaw sałatek :D
Pychotka, choć mdławe to wszystko, trzeba było mocno doprawić.

Jedziem dalej.
Kierowca na siku, to ja też :D
Czy ja coś pisałem o powodzeniu wśród "fotografów". Paparazzi normalnie! Wyszczać się w spokoju nie dadzą! A przecie nie będę chodził na siku z chłopem, tom sobie wydeptał miejsce w pokrzywach do jajec (taa, one do barków sięgały!).
fot, kom.

Się kobitki cieszyły, że lubię takie mocne doznania i mnie pokrzywki po jajcach smyrały. Chyba za dużo wypiły. Nie takich doznań oczekuję, moje drogie panie, aczkolwiek, jakiś pejczyk? ;)
Co do reszty komentarzy, iż takie duże pokrzywy, mogą wpłynąć pozytywnie po poparzeniu, na pewien narząd... nic mi puchnąć nie musi :p

Ot i tak to w rubasznej atmosferze, docieramy do domu.
Było "w pytkę", jak zawsze! :D



Kącik kulinarny

Tak trochę sklepowo - gotowcowo, ale polecam.
Kaszotto z sosem buraczkowym z rukolą i smażoną wątróbką drobiową w cebuli (szalotce).

Całkiem dobre to kaszotto, chemii nie ma się co obawiać. Takie opakowanie, starcza mi na trzy posiłki. Cena 6,49zł (do kupienia u nas w Intermarche).

Składniki:
-Kaszotto buraczkowe.
-Rukola - na smaczek, z octem balsamicznym.
-Wątróbka drobiowa (polecam, ma dużo pożądanych składzików).
-Szalotka - szalotkę cenię sobie bardziej jak zwykła cebulę.
-Czosnek.



I gotowe.

Smacznego i pozdrawiam.

1 komentarz: