Wschód słońca na
Ihla 1283m n.p.m.
+
rowerowo Góry Lewockie
Weekendunio!
Coś trzeba zdziałać! Chodził mi po głowie, bardzo zacny plan. Otóż, chciałem odpalić samochód, podjechać do Nižné Ružbachy, zostawić tam wozidło i rowerem przez wioskę Ihlany i Majerka wyjechać na Ihlę (drugi co do wysokości szczyt Gór Lewockich, tzn Levočské vrchy :D ). I tam nocować i czekać na ekipę foto.
Jednak, cóż, plany planami, a leniowi radość ;)
Z łoża, zwlokłem się dopiero o 8!
Tak mi jakoś nie szło pakowanie i planowanie, że zanim się zmobilizowałem, było już po 12 hehehe.
Z pięknej pogody, zaczęło robić się, mało ciekawie. Silny wiatr, chmury.
Cóż, aby całkiem nie zmarnować dnia, odpalam szosę. Kupuję smakołyka i jadę.
Jakubik, Piorun, Roma. A co, nie ma gór pieszo, to są góry na szosie :D
Na Piorunie chillout.
Wyciągam smakołyka, czyli żurawinę w czekoladzie i leżę sobie, podziwiając piękno otaczającej mnie przyrody. Jest naprawdę zacnie, i te promienie słońca, przebijające się przez chmury. Ahh... tylko kurwa żeby tak nie piździło tym wiatrem!
Jednak, cóż, plany planami, a leniowi radość ;)
Z łoża, zwlokłem się dopiero o 8!
Tak mi jakoś nie szło pakowanie i planowanie, że zanim się zmobilizowałem, było już po 12 hehehe.
Z pięknej pogody, zaczęło robić się, mało ciekawie. Silny wiatr, chmury.
Cóż, aby całkiem nie zmarnować dnia, odpalam szosę. Kupuję smakołyka i jadę.
Jakubik, Piorun, Roma. A co, nie ma gór pieszo, to są góry na szosie :D
Na Piorunie chillout.
Wyciągam smakołyka, czyli żurawinę w czekoladzie i leżę sobie, podziwiając piękno otaczającej mnie przyrody. Jest naprawdę zacnie, i te promienie słońca, przebijające się przez chmury. Ahh... tylko kurwa żeby tak nie piździło tym wiatrem!
Wracam do jamy i dzwonię do kierownika, księdza, niedzielnej wyprawy, iż porzuciłem mój plan i rano jadę z nimi na wschód.
Jak postanowione tak zrobione. Jednak musiałem wstać o 3:45!
Jedziem. Wyjeżdżamy samochodami wysoko. Potem trochę pieszo, przez Cerną Horę na Ihlę, szczyt z bajecznymi widokami!
Idziemy żwawo, aby się nie spóźnić. Aż się Cinek zasapał ;)
Docieramy!
Noo, noo, co my tu nie mamy!
Aż się Rzozek oblizuje ;)
Zaczyna robić się kolorowo.
Szczyt Ihli (postawili tablicę informacyjną, słupek z tabliczką z wysokością i skrzyneczkę z zeszytem do wpisów). W dole śpiąca Słowacja, a w oddali Tatry.
Cinek szuka dobrego miejsca do rozstawienia się ze statywem.
Krajobrazowi paparazzi ;)
W oczekiwaniu na wschód...
Te Rzozek, ale nie w tą stronę rób zdjęcie :p
Wipicowana niczym lustro, skrzyneczka z zeszytem.
Ojj, Taterki będą fajnie oświetlone :D
Jest, wyłazi! Taś, taś!
Mam cię!
I szybko zmiana stanowiska w kierunku Tatr.
Nie ma to, jak kubeczek gorącego czaju, w takich okolicznościach przyrody.
Słońce coraz wyżej.
I coraz mocniej oświetlona Słowacja. Wstawać, do roboty!
A tu taki żarcik :p
-Dlaczego cygany wstają o 5 rano?
*Aby się dłużej poopierdalać :D
I ciekawy efekt. Mocno świecąca w promieniach wschodzącego słońca, górna stacja kolejki na Tatrzańskiej Łomnicy. Niczym latarnia... górska :D
Rzozek foci.
Stanowisko Cinka.
Jeszcze rzut obiektywem w kierunku Polski. Widać było Trzy Korony, a przez ruską* lornetkę księdza (*"Ósmy grosik dla księdza, w parafii nędza" ;) ), zidentyfikowaliśmy na 100% Świętą Górę, Górę Gór! Jaworzynę!
Rzozek i Cinek zostają, robić jeszcze jakieś... głupie zdjęcia :p
A ja i Maciek, uciekamy na dół. Trzeba wracać do Krynicy, szybki przepak i wracać z rowerami. Kto to wymyślił?! ;)
Pięknie tu...
W drodze powrotnej, jeszcze strzał na słupek oznaczający najwyższy szczyt lewockich. Koło którego w nocy, przelecieliśmy jeszcze za ciemności.
Takie prawie Bieszczady ;)
Są wozidła.
Rach ciach, trzeba upchać trzy rowery MTB.
Tee, Jacuś, coś Ty taki malutki? Przyznaj się, za gówniaka paliłeś fajki ;p
Dobry punkt na wyjazd. Parking przy rondzie w Novej Lubovli.
Ojj, ciężko się jedzie. A ten skur... paskudny wiatr, wcale nie pomaga. "Peleton" się rwie. Każdy jedzie swoje. Póki siedziałem wielkiemu człowiekowi na kole, to było dobrze. Jak odpadłem i potem jechałem sam, dostając raz po raz w ryjek, tumanami drogowego kurzu, niesionego z impetem przez wiatr, nie było fajnie :p
Jest i przełęcz. Szybko się odziewany, jem banana i czekamy chwilę na Fabiana.
I wio na Cerną Horę.
Zdobyta po raz czwarty. W tym 3x na rowerze i 2x tego samego dnia hehe.
I ponownie Ihla.
Tee, bo odlecisz.
Wojtek, zoomuj, chcę fotkę bez tego klauna ;)
Pędzimy dalej. Eno, to miała być wycieczka a nie jakieś zawody! Nawet czasu na zrobienie fotki nie ma!
A gdzie Fabian?! Po chwili dostajemy sms_a... "kapeć". Wracamy.
Dość szybko się uporał i jak dojechaliśmy do niego, to był już po serwisie.
Ładne miejsce sobie wybrał na "pit stop" ;) Jacek nawiguje. Zna fajną polankę z ruinami.
Odbijamy w lewo (na północ) i taki oto widoczek się nam ukazuje.
Cerna Hora i Ihla od drugiej strony.
Maciek wykorzystuje czas na foto, aby pochłonąć banana.
Cudna ta boczna droga.
Docieramy do owej polanki. Jest wiata i studnia. Jednak chyba nieczynna :(
I ujęcie ze szczytu
Jacek ma chęci na jeszcze. Jednak, robi się już późnawo, a jak słońce schowa się za górki, to będzie zimno jak diabli. A my jeszcze bez czołówek :p
Postanawiamy jak najszybciej zjechać do dolinki, która według nawigacji, prowadzi prosto na Jakubany a potem już tylko, na owe rondo z parkowiskiem.
Odbijamy. Wpadamy na dość szybką, szeroką drogę leśną, ale, ale... ona omija ów szczyt od zachodu i leci gdzieś na wschód. A my chcemy w dół, na zachód. No jest w dół. W dół jak chuj! :p
Parę razy jadę na granicy przelecenia przez kierownicę. Parę razy zatrzymuję się do zera i podpierając się nogą, ślizgam się na luźnych kamieniach i korzonkach. Fabian, ten co się śmierci nie boi, poleciał w dół jak dzika świnia na sterydach :D
Uff, przeżyłem. Nie połamałem się. Jest dobrze. Wpadamy na asfaltówkę, ale troszkę taką zdradliwą bo pełno luźnego żwirku/resztek asfaltu. No ale przecie jestem na MTB z oponą 2,25, a nie szosie z cienkimi jak paluszek oponkami. Ogień! Siadam wielebnemu na koło i ciśniemy. Wojtek wykrzesał jeszcze turbo moc, wyprzedza nas z okrzykiem; "Co tak wolno!?". Ciśniemy, fajnie się zapieprza :D
Koniec jazdy, dojeżdżamy do parkingu. Ha! To było dobre. Piękny dzień (no może oprócz tego wiatru :p ), cudne widoczki, fajna ekipa i na koniec wyżycie się na zjeździe (najpierw tym górskim, z pełnymi majtami ;) ) a potem na asfaltowym.
Pakujemy się do auta i jedziemy coś zjeść, bom głodni jak wilcy :D
Moje pikne "carbonium".
Sugerujemy z Maćkiem, restaurację Palma.
Na stole na rozgrzewkę zupka. Króluje cesnakova polievka, Jacek się wyłamał i bierze rosół (chwali, iż dobry, jak domowy). Wszyscy jedzą, aż im się uszy trzęsą. Aaa nie, czekajcie. Ksiądz nie je, musi odpalić stravę i segmenty posprawdzać! Buahaha.
Na drugie, ja zamawiam makaron z brokułami, pomidorkami koktajlowymi i nieco pikantną, czerwoną kiełbaską. Do tego nie za dużo, nie za mało, a w sam raz podsmażonego czosnku. Dobre to!
Kącik kulinarny.
"Zdrowy" kurczak, nadziewany szpinakiem, z warzywami.
Samo mięsko, bardzo dobre. Ale... nie ma róży bez kolców?
Coś sporo wody wytopiło się z tego kuraka! Kupiłem go drugi raz, bo myślałem, że to może z tego szpinaku i warzyw. czy jak, i zrobiłem tylko z cebulą i... no, mam mocno mieszane uczucia.
Rozmawiałem z kolegą i twierdzi, iż taki typowo wiejski kurczak, jest bardzo suchy, wręcz trzeba go podlewać przy pieczeniu, a nie, że ma z niego wyciec ponad pół litra płynów (woda, tłuszcz, solanka?!). Także no ten tego.
"Smacznego" ;) i pozdrawiam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz