czwartek, 11 lipca 2019



Kľak 1394m n.p.m. 
Veľká Fatra

Witajcie!
Kolejny wyjazd TNGG. Słowacja, Wielka Fatra, już mi się podoba. Jadę!
Jest to kawał drogi, więc startujemy o 6. Tzn, z racji nieco uprzywilejowanej pozycji ;) (w sumie, dzięki Alinie :p ), wsiadam o 5:45, niemal pod samym blokiem. Jedziemy.

Bukłak picia jest. Batoniki (całe dwa :D ) są. Noo tak, ale tam ma nie być po drodze żadnych schronisk ani nic. Więc małe zaopatrzenie na słowackiej stacji benzynowej.
Dwa elektrolity, czekolada 70% kakao i... standardzik słowacki, kofola :D

Dość daleko wjeżdżamy w dolinę (Hlavna dolina za Podhradie). Fajnie, po co drałować głupim asfaltem :p
Mijamy, ciekawe pole namiotowe.

Zaraz za nim, wiata i 60m do źródełka.
Cały czas, niebieskim na Klak.

See see, fajne podejście i pierwsze widoczki.

Im wyżej, tym ładniej :D

Na rozgałęzieniu szlaków, postanawiam poczekać na resztę, jak to nasz, niepisany zwyczaj prawi. Niestety ksiądz poczuł się, jak pies spuszczony ze smyczy i pognał dalej, A niech idzie :p

U la la. Sałateczki różnorakie.

Noo niee... a idź przepadnij, siło nieczysta!
A widzisz Maćku, ominęło cię, w dodatku, masz tylko jedno piwo w plecaku, bo resztę dźwigam ja. Sczeźniesz na suchoty, na tym szczycie ;)

Alina zawsze coś dobrego upichci, trzeba się trzymać blisko niej ;) Od czasu do czasu, rzuci coś Piżmokowi na pożarcie.
Rewelacyjny naleśnik, z serem, truskawkami i borówkami!

Popas ekipy.

A to ci kapelusznik (jego znak rozpoznawczy). Fajny, taka mięciutka skóra (nie, nie, nie On, jego kapelusz :p )... świńska pryka? A gdzież tam, ponoć skóra z kangura! Coo?! Nie dowierzam.
O fak, rzeczywiście!

Człapiemy dalej i coraz piękniej!
A ja żyłem w przekonaniu, że mamy iść na Klak, ale w Małej Fatrze, a to ci niespodzianka ;) Tego z Małej Fatry widać tutaj, zaraz na prawo przy lewej choince (szczyt z zadziorem/wychodnią skalną).

Jest, docieramy. Kelcik w nagrodę.
Ha! Wiedziałem, że księdza przy suszy, pierwsze co powiedział, to "Ileż można czekać, daj mi moje piwo" :p

Pięknie!

...

Chwilę siedzimy na szczycie, wspólna fota i wio na dół.
Widok z zejścia.

Kruca, cosik stromo.

Schodzimy szlakiem czerownym, a potem żółtym, przez Magurę.

Oj przydawały się kije.

Czasem trzeba było, niemal pełzać ;)

Niczym drużyna pierścienia w nieprzebytym lesie. Brakuje tylko olbrzymich pająków :D

Dalej...


Robią wrażenie te góreczki.

Po drodze mamy źródełko wraz z takimi drewnianymi korytkami. Można uzupełnić wodę, jak i nieco się schłodzić.

Jeszcze ostatni rzut oka w tył, na Klak (po lewej). Mini połoniny ;) powoli zarastające.

Łąki niesamowicie pachnące poziomkami. Szkoda, że tak sucho, bo mało dorodne były, ale smakowały wyśmienicie. Mnogo ich było, każdy kto chciał, pojadł :)

Gra światła i cieni.

Zejście z Magury... ekhmm, jak to Maćko stwierdził, chyba wolał by schodzić z Rysów na polską stronę. Nie powiem, w kolanach ogień. Starałem się dużo pracować kijami, ale nogi i tak dostały swoje. Wolałem niemal biec, niż wyhamowywać. Nie oglądam się na nikogo, lecę swoje.

A na dole, przy autobusie, zrobiona mała tama. Szkoda, że nie miałem majtów na zmianę, bo wskoczył bym tam cały, na golasa :D A tak, to zanurzyłem tylko nogi, nieco wyżej kolan (ale ulga, w takiej zimnej, górskiej wodzie) i obmyłem klatę.

Reszta grupy dociera. Widać, że zejście dało po mięśniach i kościach.
Pakujemy się do busa i w drogę powrotną. Ale, ale... wypadało by się gdzieś zatrzymać, na małe co nieco :D Szukamy (tylko nie gadać tak na Słowacji hehe).

Coś się lubują w western_owych klimatach.
Niestety, zatvorene :(

Pędzimy dalej autostradą.
Nawet w autobusie, jadąc autostradą, natura nie przestała nas zaskakiwać. Ot takie niebo nad Tatrami.

Niestety jest niedziela i już dość późno. Czy uda się gdzieś zatrzymać, zjeść coś dobrego i napić się zimnego piwka w wspólnym gronie?
Pada propozycja, aby zajechać do znanej mej paczce pizzeri Panorama w Stará Ľubovňa.
Jakoś nie było siły przebicia :(
Cóż, to znów "tankujemy" na tej samej stacji paliw.
Ta old schoolowa edycja Złotego Bażanta, nawet ujdzie ;) Jedno na drogę, drugie do domu.
Na przegrychę Kyslé rybičky - czyli kwaśne rybki (żelki) :D

Jakoś taki niepocieszony jestem, chciałem coś zjeść. Ponownie Alina lituje się nade mną. Zawsze ma "kanapkę dla psa". Jak żadnego "głodnego" pieska nie spotka po drodze, to karmi Piżmoka. Pies, Piżmok, jeden uj ;) Kanapka dobra buahaha.

Nawet udało się wrócić, sporo przed czasem.
Nie jest źle. Grupa robi postępy :D




Kącik kulinarny

Natural Mix z ryzem parboiled z kurczakiem i mlekiem kokosowym.


Składniki:
- Natural Mix - taki, z curry (dostępny w biedrze).
- Oliwa z oliwek
- Mleko kokosowe
- Pierś z kurczaka
- Imbir, szalotka, czosnek
- Papryka ostra, słodka, sół i pieprz


Mix gotujemy.
Pokrojoną w kostkę/paski pierś podsmażamy, dorzucamy do tego czosnek, imbir i szalotkę, krótko smażąc i dorzucamy mix oraz mleczko kokosowe i przyprawy.

Gotowe.
Bardzo ciekawy smak!

Smacznego i pozdrawiam!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz