Dolomity
2019r.
W końcu nadszedł ten czas! Ponownie jedziemy w Dolomity i jak rok temu, tak i tym razem znów snujemy plany na kolejny wyjazd, z utęsknieniem czekając cały rok. Jesteśmy już uzależnieni od Dolomitów :D
Skupmy się jednak, nad obecnym wyjazdem.
Nasza koleżanka Renia, mistrzyni bookinga, wyszukała nam tanio apartament w Madonna di Campiglio. Małe miasteczko i centrum sportów zimowych, leżące 60 km na północ od jeziora Garda. Miejscowość jest położona w dolinie Val Rendena na wysokości 1522 m n.p.m. Brzmi ciekawie.
Część tobołków i rower dostarczyłem dzięki Maćkowi dzień wcześniej, wracając z Słowackiego Raju. Resztę zabieram w piątek do pracy, ponieważ zaraz po robocie, mam autobus na Nowy Sącz a potem Łącko (odwiedzę jeszcze troliczka).
Zaczyna się dobrze. Na Sącz jadę za darmoszkę bo prowadzi znajomy kierowca (ha, już 7zł do przodu ;) ), a w Łącku (niestety dalej, połączenia autobusowe w sumie nie istnieją!), odwiedzam siostrę, która to mnie nakarmiła. Noo, wyjazd na sępa hehehe ;)
Koło 21 przyjeżdża po mnie Paweł.
Lądujemy w jego rodzinnym domu w Tylmanowej, szybkie pakowanie. Po drodze, zastanwiam się, co zapomniałem i przedstawiam mu, mój sposób na pakowanie. Widzę konsternacje na jego twarzy i za chwile..."kurwa, chyba nie zabrałem map i przewodnika". Przegrzebał cały samochód, nie ma!
No to jesteśmy ugotowani. Dobra, nie pojedziemy przez Słowacje, jedziemy na Gliwice po niezbędny przewodnik i mapy. Ehh.
Już Gliwice. Paweł z Anką buszują po mieszkaniu i szukają. Nie ma! No tak, były cały czas z z nami w samochodzie buahaha.
Tu dołącza do nas druga ekipa i lecim.
P
Pierwszy przystanek, z samego rana.
No, jak mi McDonald's nie da karnetu na burgery, za to zdjęcie, to się obrażę ;)
Zlot Toyoty?
Drugi przystanek i widoczki już coraz ciekawsze :D
Droga ciągnie się nam niemiłosiernie. Mariusz, następnym razem połóż cegłę na pedale gazu i ciśnij :p
Dopada nas głód, a i kości warto rozprostować.
Ola, nie tak łapczywie, wiem, że ja już zjadłem, ale nie rzucę się na twojego burgerka, spokojnie :p
I ten żmijowaty wzrok Reni, chyba myśli już o dwóch cegłach :D
Mariusz chyba zgłodniał, a Ania, modli się do jedzenia.
Tak jakoś wymyślono, że kawałek przejedziemy niemiecką autostradą.
Nie mam jakiś uprzedzeń do tego kraju, jednak kraj w którym ten krótki odcinek, jechaliśmy w korku na autostradzie, a do tego jebało gównem (powaga!), no nie. Mamy dość!
Coś pogoda na razie taka se, ale za to ciekawe widoczki na winnice.
Po ponad 17 godzinach sic! Docieramy!
Zatrzymujemy się na wzniesieniu, poczekać na drugi samochód. W między czasie podziwiamy widoki i grę dwóch jegomości na polu golfowym. Ehh, takie dziadki, to mają życie na emeryturze, aż mi się smutno zrobiło. Chyba wolę nie doży polskiej emerytury (o ile jakąkolwiek dostaniemy).
Wynikły małe problemy, bo trudno było się skontaktować z ludźmi od apartamentu. Który to z kolei, okazał się dość małą klitką (na zdjęciach, jakoś skurczybkyki, inaczej to przedstawiali). Coś to w ogóle było jakoś nie dograne, dziwni ludzie, bo było pisane, że ma być 8 osób + 1x dostawka. A ci zdziwieni, a babka stojącą w przedpokoju z nożem (z kuchni wypełzła?), jakoś nie napawała nas optymizmem. Dobrze, że jesteśmy przed sezonem i przenieśli nas do większego.
Noo, tutaj jest super!
Wszyscy rozłożyli się po pokojach i szczęśliwi.
Gadki szmatki, mnie zarzucają, że przyjechało pół Radzia :D a Wojtuś, nasz nowy (najmłodszy) narybek dolomicki, zapalony kopacz, musi oglądnąć mecz.
Taki widoczek z balkonu. Jest bosko!
Poranna kawka na balkonie.
Ruszamy przez miasto, w stronę kolejki.
Ooo, jakiś zlot starych samochodów.
Fajowo.
Bawią się dziadki.
Dochodzimy do kolejki. Plan jest taki, aby wyjechać na górę, nie tracąc czasu i więcej połazić po ferratach.
Jednak, kobita z okienka kasowego, wypindrzona "podstarzała" Sophia Loren, tfu, nie obrażajmy Sophii, to jakaś Dolores ;) nie chce nam za bardzo sprzedać biletu tylko w górę, twierdzi, że dużo śniegu, ciężkie warunki, że musimy zjechać. Eee...
A kij jej w oko, idziemy na górę z buta i zobaczymy co zastaniemy.
A ty żulico jedna!
Aaa nie przepraszam, moja ty prawie, że najlepsza przyjaciółko. Daj łyczka :)
Pierwsze widoczki.
Docieramy do pierwszej cywilizacji. Sporo rowerzystów, elektryków mnogo, ale i są tacy bardziej ambitni, bez wspomagania.
Cudnie! Idziemy nartostradą, a część boczną dróżką.
Spotykamy Olę, która wyjechała kolejką do niższej stacji.
Schodzi na dół, bidulka nie łazi z nami, jakieś stare kontuzje (?) :(
W tym masywie, są ferraty na które ostrzyliśmy sobie zęby.
Docieramy do schroniska.
Ciężko jest lekko żyć.
Piwo 6E :p Wyrąbałem się, bo to jakiś lany siusiek, a za 5E był butelkowy, zjadliwy Weissbier.
Co jak co, ale kanapeczka z dobrą konserwą, to jest to!
Idziemy wyżej. Do kolejnej stacji.
Śniegu coraz więcej, ale... wcale go tak dużo nie ma. Toż to ja w lodówce mam więcej :p ;)
Głupia Dolores, popsuła nam plany. Jak to ktoś z ekipy stwierdził, niech ją stado pawianów wyrucha :D
Aby pójść na ferratę za późno, ta górka po prawo, no dobra, tam by się raki przydały (zostały na mieszkaniu :p ). Wychodzimy na jakiś "kamyczek" na nieco ponad 2500m n.p.m. i postanawiamy zejść inną drogą.
Tu coś mnie łapie kryzys, i to przy zejściu. Jakiś jestem zmiętoszony. Ale to przecie tylko 2,5k metrów. Może za dużo wina i za mało snu, a może zbyt oszczędnie dorzucam do pieca i łażenie na takim deficycie kalorycznym nie jest dobre?
Nic to, nie przyznaję się nikomu :p Dobrze, że dziewuchy poszły do kibelka, to trochę klapnąłem i odpoczywam.
Ojj, ale pięknie!
Zdjęcie w tył.
Cudne "alpejskie" łączki.
Chciało by się tu leżeć godzinami.
Ja i mój harem wydanie 2019 :D
Dalej...
Świetnie, bo w ogóle nie ma ludzi. Całe przestrzenie tylko dla nas!
Mimo, że nie zrobiliśmy ferraty, było zacnie. To teraz można się posilić i strzelić winko do obiadu.
Gotów na wieczorny podbój mieściny. Wykąpany, wypachniony w sweet, białych carbą laczkach hehe.
Kolejny dzień.
Tym razem planujemy uderzyć na drugą stronę doliny, w zgoła odmienne jak po przeciwnej stronie, krajobrazy.
Znów kolejka, dla zaoszczędzenia czasu. Lepiej pochodzić więcej na wysokości, gdzie jest nieco chłodniej. Dopadła nas fala upałów, w Polsce ponoć też nieźle smaży.
Tam my byli dnia poprzedniego.
Hmm... tak jakoś, tatrzańsko :)
Pierwsze bajorko ;)
Tu odchodzę trochę grupie. Dziewczyny coś tam potem marudzą, że nie chcą takiego fit Radzia, co tak zapieprza :p Jednak, prawdziwym prze dzikiem to jest Wojtek. Przed wyjazdem poszedł grać w piłkę, przy kontakcie z innym graczem chrupnęło mu w kostce w jedną stronę, a potem gość na niego spadł i chrupnęło w drugą. Banię na nodze usztywnił bandażem i tak poszedł w góry, zasuwając jak mała wyścigówka... szok!
Za tym zakrętem, łamię karbonowego kija, tuż, przy grocie. Upss... chińskie gówno :p
Drugie bajorko, to dopiero odmarza.
Idziemy, sobie i idziemy, patrzymy w górę. Ooo, krzyż na jakimś szczycie. Wojtek rzuca, hasło: "Patrzcie, Giewont, idziemy?". Na to ja mu: "Idziemy!".
Ten szczyt, w ogóle nie był w planach, Tym bardziej, że nie ma na niego oficjalnego szlaku. Oj tam, oj tam :p
Wojtuś przypalił laczki i czeka sobie na nas na skałce.
Hee, i gdzie teraz? Trzeba się kierować na ten kompczyk i sterczącą tyczkę. Gdzie nie gdzie spod śniegu, wystaje oznakowanie, maźniecie czerwoną farbą na skale. Przypominają mi się Góry Przeklęte w Albanii (identyczne, złudne oznakowania).
Już coraz bliżej. W końcowym odcinku, to takie wspindranie po wielkich głazach.
Ha! Jest, zdobyty!
Panoramka ze szczytu.
Widok w dół, skąd przyszliśmy.
Mój nowy rekord wysokości :D
Ok, wyjść się wyszło, teraz trzeba jakoś zejść na kolejne jeziorko.
Mam wgrany do Locus Map ten fragment. Idziemy w sumie tak nieco na dzikca, trochęz GPS-em, gdzie jest zaznaczona jakaś cieżynka, a trochę, no jak nam lepiej, bo czasem idzie wpaść po udo do śniegu, a w takim skalistym terenie, może być to nie fajne.
Częściowo schodzimy taką rynną, gdzie śnieg się nie zapada.
Wow!
Tu już wolna amerykanka. Na lewo, gdzie niby ma iść ta ścieżka, to, no luśnia, że ja pierdziulu. Próbujemy zejść inną stroną. Trochę stromawo, na szczęście nikt się nie poobijał i zeszliśmy szczęśliwie.
Środek schronu koło jeziorka.
Ahh, zimna woda, mocze łeb, karczycho i bandamkę.
Dolomicki kopczyk.
Końcówka to strome zejście. Ciężko zaufać, złamanemu i rozwarstwiającemu się kijowi, ale nie ma rady. Bo inaczej wysiądzie mi kolano.
Ja, Rencia i Wojciech, nieco uciekamy reszcie. Dobrze nas niosło w dół.
Kto pierwszy przychodzi, ten pierwszy zimnego piwka się napije :D
Ejj, wstawać, zwiedzać! :p
Jeszcze "trochę" w dół. Znów stromo. Nie chciałbym tędy podchodzić :p
Docieramy na lokum.
Tee, do garów a nie wylegiwać się i fejszbuczki :p
No dobra, ja zostałem oddelegowany do garów. Renata wymyśłiła świetny sos, ale... wpuść baby do kuchni, to z sosu zrobią zupę ;)
Część dałem do kurczaka aby sięz nim dusiło, no ale bez mąki, to już wiele z tym nie zrobi. Trudno. Będzie takie odparowane z kurczakiem a na wierzch chochlą trochę tego rzadkiego.
W sumie, mimo tej marnej konsystencji, wyszło to całkiem zjadliwe.
Do tego jeszcze trochę startego parmezanu i jest "git majonez".
Następny dzień, to ma być dzień odpoczynku, regeneracji. Dla kogo regeneracja, dla tego regeneracja.
Paweł, Wojtek i Magda idą na jakaś "zabójczą" ferratę. Ja to pasuję. Za mało mam majtek na zmianę i idę na rower. Reszta jedzie nad Gardę, pozwiedzać.
Przed Gardą wyrzucają mnie z rowerem z samochodu. Bo wyczaiłem fajny podjazd.
Wysiadłem i dostałem gorącem w twarz, jest z 37C!
A tu na dzień dobry, taki podjazd.
Dobrze, że spora część w cieniu, bo bym zdechł na amen ;)
W dole Garda, ale to jeszcze nie jest szczyt.
Dobijam w lewo, na to Monte Velo.
Asfalt coraz gorszy, ale przynajmniej jest górski strumyczek, gdzie można się trochę schłodzić.
Dalej jest jeszcze gorszy asfalt, no ale, może na końcu jest coś fajnego, przelatuję koło knajpki i pędzę dalej. I... trochę betonki i szuter. Ojj, nie, nie na moje opony. Zawracam do restauracyjki.
Trochę się na mnie dziwnie patrzą. Wszyscy na górakach, znaczna część na fullach elektrykach, a tu kość na szosie :D
Nauczony doświadczeniem, biorę Weissbier.
Przysiada się do mnie parka starszych Austryjaków, którzy wyjechali tu na takowych bardziej turystycznych elektrykach i trochę gaworzymy.
Elektrolity uzupełnione. Żegnamy się i jazda dalej.
Jest nieco w dół, do rozwidlenia i dalej na szczyt S.Barbara. Rozpędzam się i mijam z impetem gościa na elektryku. Słyszę, żongluje przełożeniami. Może odpuścić, po co się spinać, przecie i tak mnie dogoni jak wrzuci najwyższy tryb wspomagania. Aaa tam, zobaczymy :p Cisnę. Chyba miał już słabą tą baterię i oszczędzał, bo po dwóch agrafkach, całkiem mu odjechałem. Chyba musiała go piec dupka ;)
To teraz ładne parę kilometrów w dół.
Na zjeździe, słyszę za sobą dwa motory. Długo nie mogą mnie wyprzedzić, ale w końcu dali radę, patrzę, Polacy. Próbuję siedzieć im na kole, jednak, eee, no nie ma co fisiować, chcę wrócić w jednym kawałku do domu :p Na dole w wiosce, przy kościołku, zatrzymali się. Zajeżdżam do nich, przybijamy piątkę i chwilę rozmawiamy. Narzekają, na stan dróg, że trzeba uważać na zakrętach. Patrzę an ich opony od motorów i pokazuję moją oponkę od szosy... kto tu musi uważać? ;)
Dalej, przepiękna droga rowerowa, oddzielona pasem zieleni od głównej drogi.
Ooo, jakiś kolarzysta, siadam mu na koło i jadę sobie w tunelu see see.
Jedziemy żwawo, ale... pryy, przecie chciałem odbić na Gardę ,wcześniej. Po hamulcach i zawracam.
I widoczek na Gardę.
Ładne parę kilometrów musiałem wrócić się pod górę, a tak fajnie jechało się na kole. Zaczynam zjazd i... czy ja tam kątem oka widziałem zakaz ruchu rowerami, ee zdawało mi się :p
No jednak nie, późniejsze znaki upewniają mnie w przekonaniu, iż nie można tędy. Fak, znów nawrotka i trzeba na około :(
Docieram. Kontaktuję się z grupą. Aaa, nie ma ich tu. Jeszcze prawie 20km mam do nich. Umrę z pragnienia, zabrałem tylko 1 litr picia. Sklepów jak kot napłakał, tylko restauracyjki, zresztą nie pozostawię mojego Wilierka przed marketem bez opieki :p
Dalej...
Jest, docieram do wskazanej wioski.
Końcówka po bruku, na "starówkę" Jak się zatrzymałem, to myślałem, że się przewrócę.
Ja pierdole, ale smaży! Tu na szczęście był mini markecik, z którego to widziałem rower pozostawiony na zewnątrz. Zakupiłem litr soku multiwitaminy i od razu wypijam połowę. Trzeba mi zimnego piwa, bardzo zimnego! I dobrego :p
Kręcę się po mieścinie. Zwabił mnie szyld Pilsner Urquell, noo, coś zjadliwego.
Do tego serwują miseczkę z precelkami i a'la mieszanką studencką. Super!
To teraz schłodzić się w jeziorze.
|Hę? A cóż to za morświn sapie w wodzie? :p
Nosz ile można ciaplać się w wodzie?! Może by co zjadł. Taaaa, ale nie tu, nie teraz. Mają sjestę.
Wracamy, a nasz człowiek google, Renatka, ma za zadanie znaleźć po drodze dobrą pizzerię.
I znalazła. Nawet fajnie, tylko gorąco :p
Ja biorę z tuńczykiem, rukolą, kukurydzą. Naprawdę świetna, super cienkie ciasto.
Smacznego.
Jak już jesteśmy przy jedzeniu.
Śniadanie mistrzów! Zakupiłem dobre kiełbaski, ale w tym roku, nie trafiłem na fajnego sera "śmierdziucha" :(
I kolejny dzień. Trochę mnie przypiekło wczoraj, na tym rowerze, ale twardym cza być.
Tym razem nie ma Dolores i realizujemy plan większej via ferraty, ale żeby to wykonać, kupujemy bilet na kolejkę, tam i z powrotem. Bandyctwo, 19E!
Widać już szlak dojściowy.
Tu?
Nie, tam!
Coś niesamowitego!
Uzbrajamy się w sprzęt.
Paweł nadzoruje.
Idziemy.
Upss, na szczęście dało się obejść.
Pojedynczo, szybciutko :p
Ha! Są i drabinki.
No nie powiem, tu mi trochę nogi zadrżały, ale w sumie tragedii nie było.
Dalej...
Musimy przejść to pole śniegowe na końcu tych piargów.
Prowadzi Wojtek. Robi stopnie, jest naprawdę stromo i śnieg kasza. Idę za nim i poprawiam, bo jak ktoś, kto waży 50kg, no dobra 53 ;) może zrobić głęboki ślad :p
Widzę zmartwienie na twarzy Pawła. Idziemy zbyt blisko siebie i dość wolno. Jakby to zjechało... nawet nie chcę myśleć.
Jest, przeszliśmy. Po drugiej stronie na małym wypłaszczeniu spotykamy grupkę z Polski. Siakieś ludziki z Topr_u. Agniesia ma tu dość. Twierdzi, że nie idzie dalej. Źle się czuje na takich eksponowanych odcinkach, bez możliwości asekuracji. Schodzi z napotkanymi toprowcami na dół.
My postanawiamy kontynuować.
Na tą przełęcz w oddali, musimy wyjść. Podchodzimy nieco bliżej, ile się da i oceniamy sytuację.
Nie jest dobrze, jest wręcz źle :p Znów nie zabraliśmy raków, sypki śnieg, kasza, pionowo w górę. Wojtek jest napalony, Paweł odradza, patrzą na mnie... bez raków, bez czekana, może i dali byśmy rady, właśnie, może. Decydujemy zawrócić i zejść inną drogą.
Uważam, iż była to słuszna decyzja. Nawet jakbyśmy pokonali tą przełęcz, to już na pewno, nie zdążyli byśmy na kolejkę w dół. Więc, schodzenie... dorżnęli byśmy się ostro.
Nie tym razem, to za rok, zrobimy coś ambitnego. Lepiej nie zrobić sobie kuku.
Chillout.
Madzia, patrzaj, ja też mam fajne cycki i suteczki hehe.
Mogli byśmy siedzieć tu cały dzień. No ale o 17 zamykają kolejkę. Trzeba iść.
Zejście.
Bajkowo. Chłodzę łepetynę w tych mini wodospadach.
Nie ma to, jak bardzo dobrze zmrożone piwko po wysiłku. Ahh...
Wyjazd zmierza nieubłaganie ku końcowi. Coś by tu jeszcze wymodził. Żadnych wysokich via ferrat nie zrobimy, bo za dużo śniegu. To może coś koło Gardy? Tam jest iście tropikalny klimat.
Przewodnik się przydał i mamy ciekawą ferratkę nad jeziorem Idro.
Zaczyna się stromym podejściem po stopniach.
Fajowo. Tylko... czy ja coś wspominałem o "tropikach". Niesamowita duchota. Wysoka temperatura i wilgotność. Pot leje się strumieniami.
Dalej...
See see. Tu mam zonka, bo lina, przechodzi przez drzewo i trzeba się przepiąć. Miałem zagadkę i moja mina musiała być ciekawa, bo Wojciech stał nade mną i cieszył.
Siup!
Takie widoczki.
A tu było zŁo.
Jakoś tak dynda nisko ta linka. Ni jak to złapać, a w dół pionówka i woda. Żartowaliśmy z Wojtkiem, że jak się nie potrzaskamy o skały, to utopimy się w jeziorze :p
Ooo, metalowa piersiówka i to zapewne pełna, bo leży na półce skalnej. Gdybyśmy mieli tylko linę, zlazłbym po nią hehe.
Jeszcze takie zejście, na bujający się mostek.
Tam w dół jeszcze trochę było, wolałem się nie wychylać za bardzo z aparatem :p
Lecimy górą z powrotem na początek jeziorka.
Po drodze, przerwa na małe co nieco. Mistrz robienia kanapek z konserw, Wojciech! Wszyscy łapczywie oczekują.
Renato, przyjmij ten oto puchar, w nagrodę za przejście ferraty.
Lepiej nie pytajcie, gdzie go znalazłem :p
Część ekipy została moczyć dupska w bajorku. A co ja tam będę siedział, jak pływać nie umiem :p
Jedziemy do Madonny.
Bardzo ciekawe lokalne piweczko. Czerony lager (?).
Do tego Oliwki, chipsy i precelki. Wraz, z wliczonym z automatu napiwkiem, 6,25E.
Om niom niom.
Noo nie... postawa Wojtka wszystko mówi ;)
Ale jak to tak, ze mną się nie napijesz?
Inicjacja musi być, każdy musi napić się z pucharka :D
Ola, nie załamuj się hehe.
Ojj, było wesoło :D
Kruca, szumi trochę w głowie z rana.
Oj tam, oj tam. Część ekipy idzie na tą stronę, gdzie był Cima Serodoli 2708m.
O te diabły, wypełzły na coś ponad 2800 i to bez kolejki. Nie lubię ich :(
A ja, cóż, po coś wiozłem te 1100km rower.
"Ciekawy" podjazd. Ojj, dało w dupę.
No to fruu ma dół.
Ponownie, niemiłosiernie smaży. Skończyło mi się już pićku, a tu jeszcze, "tylko" 15km podjazdu buahaha.
Zakupiłem litr soku w sklepiku. Ruszam i jadę i jadę. No nie, asfalt leją, ruch wahadłowy. O jak miło, puszczają "kolarza", śmigam. Upał, żar bije od świeżego asfaltu, opony kleją się do niego, jedzie się jak w kisielu. A drogowiec macha mi lizakiem i coś tam dopinguje po włosku, bo z góry wstrzymali ruch. Paaanie, tętno to ja miałem chyba z 200 :p Daj pan żyć ;)
W dalszej części podjazdu, zastanawiam się, dlaczego nikt mnie nie wyprzedził. Przecie ledwo jadę. No tak, nikt nie jest tak głupi, żeby w takiej lampie, w południe, robić takie podjazdy. Włosi wstają sobie raniutko i wyjeżdżają 6-7. Ehh.
Przeżyłem.
Docieram na ryneczek i topię głowę w mini fontannie. Aż zrobiło...psss ;)
To na mieszkanie i otwieram, schłodzone, nader interesujące piwko + taki widoczek, a na dole opalają się niemal całkiem nago, młode foczki. Jestem w raju!
Co dobre, szybko się kończy. Trzeba wracać.
Obieramy inną trasę niż poprzednio. Paweł stanowczo deklaruje, że nie będziemy jechać przez ten kraj śmierdzący kupą i z korkami :p
Kącik kulinarny
Nie może być inaczej, jak coś w klimatach włoskich, czyli rybka śródziemnomorska.
Grillowana dorada - przepyszna, polecam, pstrąg się nie umywa.
Składniki:
-Dorada - przyprawiona zestawem przypraw dołączonym w pakiecie.
-Mix sałat z oliwkami i mini kuleczkami mozzarelli.
-Białe wino.
-Kozi ser na deser ;)
Doradę nacieramy przyprawą i na parę godzin do lodówki.
Przed grillowaniem, do środka wkładamy trochę masła.
I gotowe.
Smacznego i pozdrawiam.
Było MEGA! Dziękuję całej ekipie, za mile spędzony czas, dużo wrażeń i wiele śmiechu :D
Radzio,dzięki za piękne obrazki,chociaż na fotkach mogłam sobie te górki pooglądać,bo na spacerki po nich jestem już za stara buuuu.
OdpowiedzUsuńE tam za stara. Jeździsz z naszą tajną, nielegalną grupą i dajesz rady! Nikt Ci nie każe zdobywać ośmiotysięczniki.
Usuń