3 dni w Pieninach
7-9.03.2019r.
Wpadło trochę wolnego. Okres na piesze wędrówki, taki se. Ni to wiosna, ni to zima. Plus taki, że taniej w schroniskach i mało ludzi na szlakach. A jak się już kogoś spotka, to raczej bardziej ambitnego górołaza (taaa).
Cosik przezorny się zrobiłem, po moich paru uszkodzeniach ciała ;)
Przed wyjazdem opłacam jeszcze Alpenverein. Przyda się na ten rok, w planach są Dolomity, może Węgry. W dodatku, trochę mnie noga jeszcze naparza. Czuję powyżej łydki jakieś przyczepy, ścięgna? A, że mam w planach przejęć "kawałek", słowacką, mniej uczęszczaną stroną, to tym bardziej dobrze mieć jakieś ubezpieczenie.
Uzupełniam jeszcze apteczkę.
-Do mycia mydełko antybakteryjne Protex.
-Na otarcia (w sumie bardziej przydatne w lecie) mały Sudokrem.
-Octenisept, jakby człek gdzieś wyrżną, poobdzierał się i trzeba by zdezynfekować.
-Ibuprom. Dobrze mieć przeciwbóla, no i działa przeciwzapalnie.
-Koncentrat pasty do zębów Ajona. Kapitalna sprawa. Chciałem małą tubeczkę, a "wcisnęli" mi tą dużą (25ml). Starczy mi to chyba na cały rok wyjazdów. Jest bardzo wydajna. Malutkie opakowanie
(6ml) w zupełności starczyło mi na prawie dwutygodniową wyprawę do Albanii i Czarnogóry.
-Aspargin. Jako wspomagacz. Bardzo się pocą, a i piwerko wypłukuje :p to trzeba uzupełniać potas i magnez.
-Stoperan. Lepiej mieć takie wyjazdy, na których nie trzeba używać, jednak, pewnie nie jednemu uratował, dosłownie, dupę :D
-Reszta w środku to bandaże, kompresy i plastry.
Plan jest następujący. Pojechać do Krościenka. Wyjście na Trzy Korony i zejście do schroniska o tej samej nazwie (nocleg). Potem przejść słowacką stroną (szlak czerwony), do schroniska pod Durbaszką (nocleg). Potem przez Wąwóz Homole i znów czerwonym od Jaworek na Obidzę.
Proste, proste! ;)
No jednak nie. Samo dotarcie do Krościenka jest na raty. Z Nowego Sącza, koło południa, są już tylko połączenia z przesiadkami w Zabrzeży. Jakoś dotarłem.
Dzień pierwszy:
Trasa
Idę żwawo. Nie brałem namiotu, ba, nawet psiworka. Mijam dwóch piechurów i lecę dalej.
Śniegu nawaliło, rynienkę zasypało i wygięło. Nie funguje :(
A tak sobie wymyśliłem, że pójdę przez Zamek Pieniński. Co by było ciekawiej. Zawsze tamtędy się schodziło i w pamięci miałem, że jest miejscami stromawo i metalowe schodki. Oj tam, oj tam.
I tu boczkiem z lewa idzie sobie szlak.
Docieram pod szczyt, ubieram wszystko co mam i na platformę.
Kruca, ale wieje! Łeb chce urwać. Pierdzielę, nie czekam na zachód słońca.
Zresztą, jest tak szaro-buro nijak.
Uciekam na schronisko, przez przełęcz Szopkę i Wąwóz Szopczański.
Schody i schody. Kije dobra sprawa, odpalam styl koziczki. Jednak podświadomie unikam zeskakiwania na kontuzjowaną nogę i zaczynam czuć kulasa lol.
Prawie jak Słowacki Raj - który to bardzo lubię.
A tu jakieś lawiny ;) na szlaku, a dalej oblodzone.
Docieram. Jest i schronisko. W oddali wieża Czerwonego Klasztoru (słowacka strona).
Melduję się.
Okazał się, iż dziewczyna z recepcji ma tak samo na nazwisko. Ogólnie, jakieś zagłębie Magierów jest w tych Sromowcach.
Dostaję pokój dwuosobowy. Za...45zł. Jak miło, że takie rabaty są poza sezonem. Oczywiście z uwagą, że mogę mieć kogoś dorzuconego do pokoju. Nie było nikogo chętnego. Miałem cały "apartament" dla siebie! Warunki, ekstra. Przytulny pokój z łazienką. Cieplutko, czyściutko, ciepła woda od razu :)
Wstępnie się rozpakowałem w pokoju. To trzeba uzupełnić elektrolity.
Niam, niam, a jeszcze takim widoczkiem, to już w ogóle, żyć nie umierać!
Nawodniony, to by pojadł.
Fajna jadalnia, z dużą fototapetą ze szczytu Trzech Koron.
Zamawiam kwaśnicę.
Smaczna, jest mięsko i... ziemniaki, ale ubite. Hmm, tak jeszcze nie jadłem. Całkiem nie głupi pomysł :D
No to teraz można iść polować na zachód słońca.
Idą chłopy. Na co komu jakieś gorotexy, czy skórzaki za grube pieniądze. Jegomości mijałem jak szli całkiem żwawo, w górę Szopczańskiego... w gumofilcach :D
Ciągną za sobą, po tej polance, jakieś kłody.
Oj, jak dobrze zaopatrzona lodóweczka.
Niestety Belgian IPA od Komesa się skończyła (tzn wszystkie im wypiłem :p ).
Jeszcze Menu, dla ciekawych.
Ahh, miło spędzić wieczór w takiej scenerii. Piwko na zewnątrz smakuje wybornie.
Przenoszę się na salkę. Starałem się zaprzyjaźnić z rudym sierściem schroniskowym. Dał się pogłaskać, nawet wziąć na kolana. Jednak skurwens, rudy fałuszywiec! Jak mnie nie dziabną pazurem. Do dziś jak to piszę (po czterech dniach), mam szramę na ręce.
Dopada mnie straszna chęć, niemożliwa do opanowania, zjedzenia czegoś bardzo niezdrowego :p
Na stole ląduje talerz z frytami z serem.
Zgaduję się z Piotrem, pracownikiem owego przybytku. Siedzimy na salce do późnego wieczora, rozmawiając na różne tematy :)
Pozdrawiam.
Dość leniwie opuszczam "Trzy Korony".
Dzień drugi:
Trasa
Przeprawiam się na słowacką stronę, przez most nad Dunajcem w Sromowcach.
Mijam Czerwony Klasztor i na szlak.
Uff, trochę podejścia było. Ale można sobie odsapnąć na Sedlo Cerla.
Takie widoczki.
Nieco powyżej, piękna panorama.
Pełznę dalej.
Biedne drzewo, prawie je wyrwało. Trzyma się połową korzeni i ciągle żyje.
Dalej...
I docieram na najwyższy szczyt tego dnia, po słowackiej stronie.
Hmm... śniegu robi się coraz więcej. I jeszcze te powalone drzewa. Idzie się nie fajnie.
Łot i takie skałki po drodze.
Wychodzę na otwartą przestrzeń. Tuż pod przekaźnikiem, jest kolejna altanka z takim widokiem.
Małe Pieniny.
I jeszcze ujęcie na Tatry.
Ahh, pięknie tu. To jeszcze jedna fota, z Trzema Koronami w tle. Zdjęcie znad Lesnickie sedlo.
Hop siup i już w Polsce :D
Ścieżka prowadzi na Wysoki Wierch.
Klimatyczne bacówki po drodze. Mnogo owczych bobków :p
Jestem uratowany! Jest i schron pod Durbaszką.
Mają mały remont. Wchodzi się przez salę kominkową, notabene, bardzo klimatyczną.
Idę się zameldować i kupić jakieś żarełko.
Coo?! Piwa nie ma?!
Widząc rozpacz w mych oczach, bardzo miła osoba, odsprzedaje mi dwa browarki ze swoich prywatnych, tajnych zasobów ;)
Dziękuję Ci dobry człowieku :D
Żurek wyszedł, ale jest pomidorowa. Całkiem smaczna. Z ryżem, marchewką i cebulą. Dobre i pożywne!
Pierożki z ciecierz... tzn z mięsem :p
Pierogi jak pierogi. Farsz ok, tylko trochę dużo ciacha. W dodatku obsługa zapomniała posolić wodę i... ciężko się to jadło ;) Ale ja nie dam rady?! Taka miła obsługa, nie będę robił im przykrości. A poza tym, byłem nieco głodny (po drodze zjadłem tylko jednego batonika). Zjadłem wszystko.
Rozpakowanie w pokoju. Kruca, zimno. Dostaję olejaka na prąd, aby się podratować. Woda ciepła od 19:30... cóż, no takie typowo schroniskowo/bacówkowe klimaty ;)
Nocleg tani, 27zł. Pościel 7zł.
Siedzę sobie przy kominku. Trochę dużo czasu, do wieczora. A może by tak skoczyć gdzieś na zachód słońca?
Tak na szybko, na Durbaszkę, eee słaby widok. To może na Wysoki Wierch, eee, to pole śnieżne, z rozciapanym śniegiem i zapadanie się po kolano.
Wysoka! Eee, toż to prawie godzina w jedną stronę. Oj tam oj tam, twardym cza być.
Idę!
Słonko coraz niżej.
Idzie się ciężko. Niby ubite, ale tak całkiem nie jednostajnie, tak zdradliwie, czego nie można przewidzieć ani opisać żadnym wzorem matematyczny, co różną ilość kroków... jeb po kolano.
Samo podejście... no stromo i ślisko. Przydały by się raczki.
Dawno mnie tu nie było. Zapomniałem, że tam aż tyle schodów. Niektóre lepiej było omijać bokiem.
Jest. Wyczłapałem!
To czekam na zachód słońca.
Pyk, fota i uciekam póki jest jeszcze jasno.
W sumie, trochę żałuję, że nie posiedziałem dłużej na szczycie. Potem niebo zrobiło się fajnie czerwonawo-purpurowe. Ale jakoś tak, mimo, że miałem czołówkę, wolałem zejść te najbardziej strome i oblodzone miejsca "za widoku".
Robi się ciemnica. W oddali światła jakiegoś większego kompleksu wyciągów.
Docieram do schroniska. Przyszła grupka dziewuszek z chłopakami.
A potem wpada jakaś ekipa harcerska. Dzieciaki i takie "podrostki" ;)
Mimo, że śpię w dużym pokoju, to jakoś ich tak porozdzielali, że znów mam cały "apartament" tylko dla siebie :D Wybieram łóżko przy kaloryferze. Grzeją, to dobrze, nie zamarzną mi gile w nosie ;)
Trochę mi schodzi zanim zasypiam. Nie wiem co gorsze, pijane towarzystwo które śpiewa, czy dzieciaki, co biegają po korytarzu, trzaskają drzwiami i się non stop chichrają :p Chyba robię się już stary ;) W sumie, to nie było tragedii, niech się dzieciaki wyszaleją.
Dzień trzeci.
Trasa
Dawno nie byłem w Wąwozie Homole. Jakoś tak za gówniaka, mając naście lat.
Postanawiam przejść tamtędy, a potem, co by było "inaczej", czerwonym na Obidzę.
Przed Wysoką odbijam w dół.
Stromo tam i oblodzone. W nocy był przymrozek i zrobiło szklankę.
He? Platforma widokowa? Idziem!
Jest i ona.
Krzesło czynne. Na szczęście jest mało ludzi. Aczkolwiek, znalazły się dwa babska, co za późno im móżdżki zatrybiły, że trzeba z krzesła zsiadać. Musiał gość ze sterówki wyskoczyć i awaryjnie zatrzymywać. A te jeszcze z pretensjami do niego, dlaczego im nie mówił, że mają zsiadać.
Nosz kurwa! Ręce opadają, normalnie "żenadometr wyjebało ponad skale". Spierdzielam stąd zanim więcej takich "ludzi gór" przypełznie.
Jeszcze po drodze, kilka pań w kozaczka, pyta mnie ze strachem w oczach, czy będą musiały wracać tym samym, czy jest jakieś inne, łagodniejsze zejście. Niee, wyglądam już jak orangutan, tak mi opadły grabie.
Docieram do głównej polanki w wąwozie.
I wzdłuż potoczka w dół. Mnogo metalowych schodków, tu porobili.
Takie czasy się pamięta, jak zarówno tu, jak i na Trzech Koronach, nie było tego całego żelastwa. Kiedyś to były góry, teraz nie ma gór ;)
Tak, troszkę śliskawo. Aaa, przecie mam gówno "raczki" w plecaku.
Zakładam.
Średnie to, ale lepsze niż nic :p
Pędzę dalej.
Przed wejściem, czy tam wyjściem ;) do wąwozu, zatrzymuję się, by ściągnąć nakładki.
Zagaduje mnie, mości zbójec!
Tak nieco nachalnie, ponieważ zauważa, że mam aparat i pyta, czy nie chcę zrobić sobie z nim zdjęcia.
Pytam ile mnie ta przyjemność będzie kosztować.
-Paaanie, co łaska, ale... dasz pan piątaka i będzie :D
Pan zbój, z niejednego pieca bimber pił (czy jak to było z tym przysłowiem ;) ).
No co, nie kradnie, nie żebra. Chce jakoś zarobić. No to pyk i jest fotka na pamiątkę.
Chwilkę sobie gaworzymy. Tacy ludzie, z zasady, są dobrze poinformowani i wiedzą co w wiosce (i okolicy) piszczy.
Napieram dalej. Jeszcze kawał drogi przede mną.
Skałka bazaltowa.
W dole rezerwat Biała Woda.
Samotne drzewo, na którym widnieje oznaczenie szlaku.
Myślę, iż nie jednego tu zmyliło. Dużo śladów pieszych, szło ubitym śladem po skuterze. Trochę się ludziom nie dziwię, bo idzie się tu bardzo mozolnie. O ile po słowackiej stronie (bardziej południowe stoki) jest już takie mocne przedwiośnie, tak tutaj... zima na całego. Jednak, trzymać się śladu skutera, który mocno zbacza ze szlaku, nie wiedząc, dokąd prowadzi, nie było by za mądre. Wracam na szlak i człapię dalej.
Docieram. Ostatnie ~2km, to była męka. Częste zapadanie się po kolana.
Wpadam na bacówkę. Zamawiam żurek i piwko. Zgaduję się ze Słowakiem, który przybył tu na "biegaczkach" (narty biegowe). Rozmawiamy o trasach, pyta skąd ja. Mówię mu, że to już ze 15km zrobiłem pieszo od Durbaszki i jest ciężko, czuję nogi. Patrzy na mnie, trochę jak na wariata. Mówi, że się nie dziwi, bo bez rakiet miejscami jest tragedia. Są jeszcze miejsca, gdzie śniegu jest po pas!
A biegaczki, siup i się płynie :D
Dopytuję panią z obsługi, jak z busami z Kosarzysk. Nie uśmiecha mi się dyndać asfaltem te ~8km do Piwnicznej-Zdrój.
W dodatku idzie front zła. Wieje i zaczyna lecieć mżawka (deszczośniegu).
Mam szczęśliwy dzień. W bacówce jest odpisany rozkład, mam niedługo busika.
Na przystanku robię fotę rozkładu. Który ponoć zmieniał się ostatnio często, a w internetach na próżno go szukać.
Wskakuję w niego i... jadę na Nowy Sącz, bo z Piwnicznej (a to jeszcze sobota) jest tragiczne połączenie z Krynicą. Czy pisałem już, że to szczęśliwy dzień. Wysiadam z owego busa i od razu wsiadam do kolejnego, który jedzie na Szczawnik, więc wysadzi mnie niemal pod samym domem :D
I koniec pienińskich wojaży :)
Kącik kulinarny.
Tako to potrawka z przepisu z... pudełka od kaszy.
Czasem dobrze poczytać, co tam proponują :D
Składniki:
- Natural mix z kaszą jęczmienną pęczak, makaronem i suszonym groszkiem.
- Szpinak.
- Suszone pomidory w oleju, sok z cytryny, awokado, czosnek i ser (polecają parmezan, ja użyłem wyrazistego, długo dojrzewającego).
- Szpinak.
- Suszone pomidory w oleju, sok z cytryny, awokado, czosnek i ser (polecają parmezan, ja użyłem wyrazistego, długo dojrzewającego).
Kaszę gotujemy a z reszty robimy pesto*.
Smakowite!
*Pesto okazało się na tyle dobre, iż kumpel który przyszedł do mnie z planszówkami, zajadał się nim, wraz z serkami, tudzież z chipsami (dobrze pasowało do słonych chipsów). Aż musiałem dorobić drugą miseczkę :D
Smacznego i pozdrawiam!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz