piątek, 7 września 2018



Dolomity
2018

Termin na urlop zaklepany, a mój "prawie, że najlepszy przyjaciel" ;) Jacuś, wymyślił wyjazd w Dolomity. Piękne góry, zacna ekipa czego chcieć więcej!? Ano... zabrać nowy nabytek, kolarkę.
Tak się podnieciłem tym wyjazdem z rowerem, nakręcając się oglądaniem wirtualnie tras przez "ludzika google", że przed wyjazdem, kupiłem jeszcze nowe koła. Campagnolo Shamal Mille. Do tego nowa kaseta 29-tka, co bym nie zdychał za bardzo na 27 :p Ba, wsadził bym i 32, ale to mi już przerzutka nie obsłuży.

Wyjeżdżamy w sobotę wcześnie rano. Start z Nowego Sącza o 4!
Noo uważaj, na moje super duper kółeczka, uważaj!


Ruszamy, jednak, towarzyszy nam niezła symfonia piszczałek :p
Okazało się, iż brakuje siakiś gumek/plastików od stelaża na trumnę i piszczało, nieźle wnerwiając.
Szara taśma, naprawisz nią niemal wszystko :D


I gotowe. Można mknąć dalej.
Tuż przed samiuśką granicą Austriacko-Włoską tankujemy. Ot takie już ciekawe alpejskie widoczki.
Jednak pogoda jest, marna.

Tak sobie jedziemy, między innymi przez Arabbę na passo Pordoi co jest w moich rowerowych planach i... siedząc w samochodzie, już mi nogi miękną, na tych niekończących się zakrętach :p Jeżdżenie po drodze "ludzikiem google", siedząc w domciu i popijając piwko, to nie to samo 😄 A gdzie tu do jazdy tam na rowerze!
Śmiali się tam ze mnie, że legnę i będę zdychał.
Wtem, na kolejnej agrafce, na łączce, jest ona! Piękna dolomicka krowa, jednak nie dojona chyba parę dni. Ahhh te wymiona!
To ja im na to.
Widzita, jak mnie zmorzy, to się położę na trawce pod krową, ulżę jej i się najem. Ba zrobię to nawet bez rąk. Oralnie!

Niestety owej krówki nie odwiedziłem, ale poratowali mnie takim zdjęciem :D
fot kom. - obróbka Piżmok.

Docieramy na miejsce.
Dzięki sprytowi Renaty, która to wyczaiła na bookingu tani apartament, nie marzną nam dupska pod namiotami. Lokum super i to był strzał w dziesiątkę!

Dziewuchy przywiozły różnorakie naleweczki. To co, siup na przywitanie Dolomitów. One przywitały nas na mokro, to my je podobnie ;)

Wstajemy rano, a za oknem, co widać, ośnieżone szczyty!


Śledząc wszelakie prognozy, spodziewałem się, że przyprószy. Nabrałem trochę cieplejszych ubranek na rower :)
Im słonko wychodzi wyżej, tym coraz bardziej chce się wyrwać gdzieś w góry.
Widoczek z balkonu.

Wszyscy uwijają się w kuchni. Szkoda marnować ładnego dnia. Co z tego, że śnieg i zimno, mogło być gorzej :p

I na parkingu przed budynkiem. Górskie włóczykije obgadują jeszcze trasę. Ma być jakaś łatwa via ferrata na rozruch.

Docieramy na passo Gardena.
Ekhmm. Miało przyprószyć, a tu z 15cm śniegu nawaliło 😱

Nic to, trzeba iść.


Wow, ale tu ładnie.

Biedne kwiatuszki, je też śnieg zaskoczył.

Ot tam pod tą ścianę do góry.


Początek ferraty.

Uzbrajamy się.


I hop do góry!


Ooo jaką ładną fotkę ma Jacucha.

A ja... nie ładną, wyglądam w tym "hełmie" jak jakiś "człowiek grzybek" :p

Pełzniemy dalej. Zimno w łapy od skały. A początek ferraty był z lekkim prysznicem. Wyciągam długie rękawiczki.

Ta da!
Jest i szczyt.


Ooo jam ci jest!
Hmm, nawet mi ten kask pasuje do polarka :D
fot kom. - obróbka Piżmok.

Krótka posiadówa na szczycie i zmykamy na dół, bo pizga :p

Z górki na pazurki ;)

Ja i mój harem :D
fot. kom. - obróbka Piżmok.

Śniegu co niemiara, ulepmy ludka.
Wyszedł śnieżny pijaczek, taki no do "pikaczu" podobny. Ale tamten był żółty!
No mógłbym zrobić, żeby ten też był żółty, ale chyba by się roztopił hehe.

O, i to jest ludek na marę naszych możliwości ;)

Takie tam widoczki...

i te promienie słońca padające na kościółek. Cud!

Na przełęczy, niezły eksponat. Przykul moją uwagę bardziej, niż Maserati które wcześniej tam zajechało.

Jeszcze ujęcie z parkingu i do wozów!

Wracamy.
Eee, ja tu mam wyjechać niedługo kolarką? Ciężki warun :p

Zajeżdżamy do naszej świątyni "Euro Spin" 😇
A tam zaparkowane rowerki dla pizdusiów!


Wracamy z łupami na lokuk.
Fiuu fiuu, co my tu nie mamy! Są winka i różnorakie mięsne specjały.

Ahh... jestem w raju!

Aaam, za mamusię!

Dobra, ale to była przystawka. Na danie główne idą placki ziemniaczane (kto to kurwa wymyślił, trzeć zimnioki na tyle luda!), z gulaszem.
Tee Paweł, coś niewyraźny jesteś, może Rutinoscorbin? :D

Kolejny dzień. Ekipa zbiera się w góry a ja. No cóż, po coś wiozłem 1100km ten rower.
Taka nie za duża trasa i z nie największymi przełęczami od razu.
Zatrzymałem się na fotkę, a tu grupa zorganizowana, jakiś dwudziestuparu kolarzy, myk do góry.
Eee, nie będę gonił, przecie i tak spuchnę, zresztą zimno jest, nawdycham się chłodnego powietrza i będę kasłał ;)

Jadę sobie swoim tempem, na spokojnie. Jakieś 3-4km przed szczytem dochodzę dwójkę. Prowadzący na Wilier Cento 1 air, a za nim koleś z Orbea Orca na D2i.
Siadam im na koło i jadę sobie, nie wychylając się (dosłownie i w przenośni). Nie ma co fisiować, co by wstydu nie było, bo trasy w ogóle nie znam.
Wyjeżdżam z nimi na przełęcz i najpierw podjeżdżam na foteczkę na tle gór i kościółka/kaplicy.

To jeszcze pod tablicę.
Z tyłu Cento 1 air. Chyba nie mam się czego wstydzić. Zresztą mam butki i kask Ekoi, a okazało się, że to żabojady (więc chyba na plus u nich, za wspieranie ich marki ;) ). Zamieniam z nimi parę słów, właściciel wilierka robi mi sweet focię ;) i macamy se po... rowerkach 😆

Ten od Orbea podchodzi, przybija piątkę i gratuluje, że ich dogoniłem. W sumie nie było czego gratulować, przecie to tylko jakieś dwa niedobitki tej grupy ;) Ale atmosfera fajna, wszyscy uśmiechnięci i zadowoleni.

Tam się rozdzielamy.
Ja jadę w kierunku passo Valles. Na zjeździe, ostrych agrafkach, szok. Ja pierdole, ale piszczą te Shamall_e! Miało to się tak bardzo nie drzeć! Ponoć o wiele bardziej ciche jak wynalazek Exalith od Mavic_a. Współczuję więc właścicielom tychże :p

To jeszcze panoramka.

Tuż przed samą przełęczą.
Pięknie 😍

Pierwsze w życiu, ponad 2000m n.p.m. na rowerze!

Podchodzę jeszcze szuterkiem na takowe miejsce. Nieco poniżej, grupa anglojęzyczna ma busa. Wozi im wszystko za sobą, jedzonko, pićku. Rozstawili sobie stolik i piknikują. Też tak chcę!

Nie ma co tu korzeni zapuszczać. Trzeba jechać dalej.
Znów "trochę" pisków na ciasnych agrafkach i wio!
Prryyy!
Na google mapsach wyczaiłem jeszcze fajną dolinkę, wjeżdżam w nią. Jednak cały czas szuter, więc dojeżdżam tylko do pierwszych widoczków.
Z roweru schodzę koło tego potFora. Wyglądało to dość, niecodziennie, i tak sobie spacerowało obok ludzi :D

Bosko. Chciało by się tu usiąść i siedzieć tak na wieki.
Co też próbowałem uczynić, jednakże ciekawska dolomicka krowa, prawie mi carbonium staranowała. Zacząłem ją odpychać. Poczuła sól, puszczoną z mego tłustego cielska i... zaczęła mnie oblizywać po rękach. Gryy, nawet fajne, mogłem dać coś innego do polizania hehe ;)

Oki doki, koniec zabawiania się z krówkami. Cza dalej.
Hmm... czy dam rady wyjechać na jeszcze jedną przełęcz? To "tylko" 7km (od skrzyżowania) non stop pod górę.
Dobra, jadę, może nie zdechnę, nie ma tam mega ścian.
Fajnie mi się jechało, choć jechałem bardzo zachowawczo. Bardziej turystycznie, podziwiając widoczki, napajając się pięknem okolicy.
Tu nawet większość wyjechałem na przełożeniu z tylca 26.
Tak sobie jadę, spokojnie kręcąc, a tu parka starszych włochów, z samochodu zaparkowanego przy drodze, nagradza mnie oklaskami hehe. Kocham ten kraj i tych ludzi!

Jest, dotarłem. Każdy zostaje nagrodzony takim trofeum ;)


Taa, ale woda mi się skończyła. Może by co zjadł, wypił :p
Zjeżdżam nieco niżej, do fajnej restauracyjki w starym stylu. Zakupuję lokalne piwko ( 3,5E za 0.33ml - nawet zjadliwe) i dwie wody mineralne.

Obok ciekawe łączki.

I pastwiska. W owym przybytku, jest też stoisko z lokalnymi serami :)

Wracam do miejsca zakwaterowania, czyli Moena.
Już tylko z tego dnia, jestem bardzo zadowolony i naładowany energią na jeszcze!

Kolejny dzień.
Wyjście piesze. Ma być zacna via ferrata z mostkiem między iglicami.
Noo noo, brzmi nieźle, może się nie zesram po drodze ;)

Start z passo Fedaia.

Bidne jagniątko, nie miało siły już iść?

A może się opala?
Bo jak minęliśmy je, to zaczęło iść za nami :)

A to ci niespodzianka. Idzie na przedzie, cap taki jeden.

A za nim całe hordy łowiecek.

I baca ichniejszy, dolomicki, z pieskiem.

Ahh te widoczki.


Im wyżej, tym lepiej :)

Ooo tam na tą skałę mamy się wydrapać!

No nie, jednak nie!
Zawraca nas jakaś włoszka. Krzyczy, że ferrata zamknięta, bo coś się tam obsunęło i jest zamknięta i basta! Naprawiają.
Idziemy zapić smutki.
Wow, taką "knajpkę" to ja rozumiem.


Tylko te ceny. Najdroższy Paulnaer w życiu. 6,5E :p

Takie widoki.

Podziwiają widoczki.

Raj dla zjazdowców.

Kolejeczką na 2478m a potem długoo, długoo w dół 😈

Co by nie zbankrutować, rozkładamy się na łączce obok. Bo na terenie owego przybytku nie wolno "piknikiwać".

Łojj, cóż za zestaw "Janusza" :D
Zostałem poczęstowany, kanapka całkiem ok, tak piwko, ekhmm. Do wyboru był Paulaner za 6,5E lub ten "zacny" trunek z biedronki :p
Choć, łamałem się, czy nie iść po Paulanera ;)
Co by nie było, wypiłem hehe.

 I tak już nic ambitnego tego dnia nie zrobimy, bo za późno, więc chillout!
fot kom. - obróbka Piżmok.

Ooo, kują, wiercą, ferratę reperują.

Ale, ale, może by na schronisko zaszedł, albo Moene pozwiedzał.  Brać dupy w troki!
Jeszcze sweet focia "babci" :D

Idziem!

Tee, ten Kustosz daje niezłego powera! Odskakuję od grupy.

Tam gdzieś dalej jest schronisko. Cosik widać ;)
Jednak odpuszczamy, jak chcemy pozwiedzać miasteczko.

No to siup na dół.

Żwawo, jak koziczki, razem z Renatą, skaczemy sobie ku jeziorku.
Tu robimy pauzę i czekamy na grupę.
I młodzi i starzy, jak i pies na rękach. Każdy może ;)

A na dole, stadko, które nas mijało.

Docieramy do kanciapy, tfu, apartamentu. Ten budynek po prawej nieco w oddali. Ruszamy na miasto.
Ooo Tesla się ładuje :)

Takie uliczki...



I znów te rowerki dla pizdusiów!

Dalej...


Oglądanie i macanie bucików wszelakich :)





fot kom. - obróbka Piżmok

:p


Co te Kalarusy takie "zablokowane".
fot kom. - obróbka Piżmok

Przez mądre internety, wyszukujemy polecaną pizzerię.
Ba, mają menu po Polsku :)
Ja tam biorę wynalazek z serem (co to był za żółty?) + ser Brie + orzechy włoskie + sos pomidorowy + Speck (ot taka dojrzewając szyneczka).
Do tego tylko oliwa, zwykła i pikantna z papryczkami. Ta idealnie pasowała :D
Pizza miodzio!

Pieczona w kamiennym piecu, z ognichem w środku :D

A to jeszcze parę wieczornych foteczek Moeny.


Trafiamy na koncert na ryneczku.
Fajnie ale... jakieś smuty grali :p



Jeden z ciekawszych sklepików.

Jeśli tak wygląda raj, to od dziś nie grzeszę ;)

Nasze śniadańko nie jest złe. Mamy sałatkę, która dzięki sprytnej Renacie, która wyczarowała świetny sos (mimo, że jej poskąpiłem cytryny :p ), wchodzi ja tralala.
Ja jeszcze zakupiłem śmierdzucha z pomarańczową pleśnią. Ale doszedł do siebie, dopiero, jak go przywiozłem do Polski :D

To ja znów kolejny dzień na rower.
Giro d'Italia...

Najpierw atakuję passo Sella.
Ojj, będzie bolało ;)
Doczepiam się do grupki trzech osób. Z przodu kobitka, dziadzio z 60+, potem, nooo... taka kuleczka 1,5x Radzia :D
Myślę sobie, jak ona tam wyjedzie, to i ja muszę (aczkolwiek kuleczka kaseta 32 :p ). Siadam im na kole i jadę. Jedna agrafka, druga, coś trochę nudno. Wyprzedzam dziadka i kuleczkę i wciskam się za "kobitkę". Jedzmy. Jednak po kolejnych dwóch agrafkach dziadzio i kuleczka zostali w tyle i pani odpuściła aby poczekać na nich. Może i dobrze, bo nie miałem żelka w kieszonce i przyznaje się, na jakieś 3km przed szczytem zatrzymałem się... tzn robiłem zdjęcia ;) ;P
Jednak oni pojechali na Pordoi, bo nie widziałem ich na Selli.
  

Tu poznaję Szwajcara. Który strzela mi fotkę.
Widzę u niego brzuszek, głąskam siępo swoim i wszystko wiadomo. Buahaha. 
Mówię, że ciężko bo za dużo piwa, a on mi na to tak, za dużo piwa i za mało snu :D

...


Dużo kolarzy.
Grupa dziadków, to już chyba pod 70, wyjeżdża. Ci piersi kibicują tych ostatnich, robiąc sceny na finiszu jak na Giro czy Tour de France 😄

Trzeba w dół i jeszcze na Pordoi.
Fajny porszak.

Czerwone, to czas na panoramkę :D

Noo, tu z dołu (od  Canazei ) mamy 27 zakrętów! Każdy ponumerowany i z opisaną wysokością nad poziomem morza :)
Uff, docieram. Choć pod Selle, jest ciężej.

Łot i taki pomnik. I co jest na szczycie... Wilier :D

Teraz tylko zjazd see see.

Kończy mi się pićku. Do bidonu ląduje mineralka, a doraźnie Paulaner. Chyba niewiele innych piw da się we Włoszech wypić :p

Po przyjeździe, nagroda. Będzie lodzik. Wraz z moją nowo poznaną, super koleżanką, której imienia nie wymienię, co by mąż nie był zazdrosny ;)

Nie załamuj się Jacku. Zaraz odłożą telefony :p

Ekipa pieszo górska nazbierała grzybów. Będzie jajecznicza z sosem grzybowym 😎

Kolejnego dnia następuje rozłam ;)
Część jedzie na jeziorko, a druga ekipa żądna gór i przygody ;) na passo Falzarego i do sztolni.

Cosik ta pogoda mocno niemrawa.

Coraz wyżej, już blisko sztolni.

Ekipa wychodzi z jamy ;)

I pnie się w górę.

O ja pierdolę! Nie mam słów na to co mnie tam zastało. Nie dość, żeśmy pobalowali do późna (ponoć krążą jakieś zdjęcia, Piżmoka w samych majtach na łożu w towarzystwie pań ;) :p ), to jeszcze te schody. Wyjść po stopniach na ponad 2600m. No nie, przyznaję się, zdychałem 😌

Zamykający.

Ci włosi to jednak pojebańcy 😄
Tylko oni mogli wykoncypować (bo tego nie da się wymyślić ;) ), że przez środek góry podkopiąsię pod Austryjaków i ich wysadzą w pizdu!

Zimno, zimno, dajcie herbatku!
Na to Paweł... co za pizdusie ;)

Łot i takie konstrukcyje!

Żołnierskie "salony". Pierdzielę, współczuję im. Naprawdę!

Tak to sobie krążymy, gdzieś tam na górę po drabince i przez takowy daszek i ... siup na ponad 2600m n.p.m. Taa, mój rekord wysokości, zrobiony po schodach hehe.
 fot kom. - obróbka Piżmok

Ale jakie widoczki po drodze!
 fot kom. - obróbka Piżmok

fot kom. - obróbka Piżmok

Ja chowam aparat pod pelerynę koleżanki. Rozlało się na dobre, tak fest.
Schodzimy sztolnią i ewakuacja do samochodów. Po drodze grzmi. Pierdykło raz tak, te, trochę było strachu :p
Na parkingu odwiedzamy sklepik z pamiątkami. Nie wiem czy bardziej dla samych pamiątek, czy kibelka (aż tak źle nie było, chyba nikt się nie posrał przy tej burzy ;) ) ale ja kupuję fajny składany nożyk.
Test od razu hehe.

Wracamy przemoczeni. Jak dobrze, żę nie jesteśmy pod namiotami. Nie wyobrażam sobie tego :p

Na ukojenie ciała, talerz serów i winko :D

Dnia kolejnego jest jeszcze większy podział. Część chce zostać na miejscu i pozwiedzać, zrobić zakupy i obiad. Inni jakiś mały trekking na przełęcz a ja... na luzaka okoliczne zwiedzanie na rowerze :D

Ot i na "głupich" ścieżkach rowerowych takie nachylenia.
Tutaj mija mnie para Włochów w starszym wieku, z pieskiem. Ja focę, a pan mnie zaczepia i...
- Wilier Triestina... Bella bici :D
Pozdrawiamy się i jadę dalej.

Ot taki kościółek w Moena.

Idzie zło!


Zaczyna padać, ale fota musi być!

I przestaje, słonko wyszło. Podjeżdżam na jakąś okoliczną "golgotę". Ojj na odcinku kilkudziesięciu metrów w paru fragmentach, to było tam grubo ponad 20st :p

A to jeszcze jeden wypad na Moenę.
Śmigło sobie lata i wozi beton w takim wielkim worze ;)
U nas to by pewnie taczkami przewozili :p

Ooo, policja na elektrykach.
Ale, że zapięcie. boją się, że ktoś im zajebie?! Buahaha.

Kruca zyks! Gdzie ten koteł wylazł!

A w dniu wyjazdu taka niespodzianka. Gwoźdź w oponie.
Tak trochę dziwnie z boku, czyżby ktoś nam to na złość zrobił?

Tracimy sporo czasu zanim znajdujemy serwis opon. Ale jakimś fartem się udało, bo sobota, dużo pozamykane, a Paweł trafił na właściciela.

I zrobione. Jeszcze okazało się, iż w drugiej oponie od spodu, kolejny gwóźdź.
Mechanik wyciągną i wręczył z uśmiechem na twarzy... "Suwenir"! :D

A tam zaraz przy oponiarzu taka "chatka dupczatka" ;)

Na przeciwko lokalny sklep z serkami i wędlinami. 
Zakupuję kawałek śmierdziucha pakowanego próżniowo.
Ów Włoch mechanior, od razu rzuca nazwą, czy kupiłem to, bo jak tak, to jest świetne, ale... łapie się za nos. Wszyscy w ryk :D

Powrót był ciężki. Cały czas w deszczu. Szacun dla Jacka, że dał rady prowadzić całość!





Kącik kulinarny.

Tu nie może być inaczej jak degustacja tego co przywiozłem.
Nad "Klimkówką".





Dokończyliśmy w zaprzyjaźnionej restauracji w większym gronie, nie bójta, na zewnątrz, ale i tak kelnerki kręciły nosem. Buahaha. 

Pozdrawiam i smacznego.


P.s.
Dziękuję bardzo (wypijemy jaką flachę :D ) moim kumplom. Zborusiowi i Hiczkowowi za odwiezienie i przywiezienie z NS w późno-wczesnych ;) godzinach. Dziękuję wam, miło mi, że mogę na was liczyć!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz