sobota, 14 września 2024

 


Dolomity 08.2024r.


Nadszedł czas na Urlop. Tak, taki przez duże "U", a nie gnybienie w jamie 😉

Ekipa (10os. licząc z nami), postawiła znów na Dolomity! I bardzo dobrze. Dla mnie "znów", Kamy jeszcze tam nie było, a bardzo chciałem pokazać jej te przepiękne góry.

Reinhold Messner spytany:

"Które góry według pana są najpiękniejsze?    

- Dolomity, nie mam wątpliwości. Nie chodzi tylko o formę tych gór, ale też krajobraz, który je otacza. Są wyjątkowe."

I coś w tym jest!

Także, nasza mistrzyni polowań na Bookingu, ustrzeliła cały domek, w małej, acz malowniczej wiosce Padola.

Teraz, "tylko" się tam dostać. My musieliśmy dotrzeć do Gliwic. Nie udało się załapać na podwózkę aż od Tylmanowej 😄 No nic, jakoś buraczkowóz da rady na A4. Choć po januszowemu ominęliśmy płatne odcinki. 32zł w kieszeni, będzie na piwo, czy tam włoską pizzę 😁 A nie śpieszyło się nam (powrót późnym wieczorem, był jużna pełnej petardzie i całością A4. Byle szybciej w domku! 😊).

W sumie to wszyscy dotarli do Gliwic. Ci z Poznania i ci (tzn Ta) z Warszawy.

Więc jedziemy razem, co by było raźniej i bezpieczniej, na trzy samochody.


Wyjeżdżamy coś przed 24. Trochę późno, bo kawał drogi i... Paweł (nasz nieoficjalny 😉 kierownik wyprawy), wymyślił, że z marszu po kilkunastogodzinnej trasie, pójdziemy na wodospady i łatwe i krótkie ferratki. Bo ponieważ, meldunek i tak od 14(?), a będziemy wcześniej i szkoda dnia. Eee, nie protestowałem, bo co będę pizdusiował. Wszak coś tam się spało po drodze, a ON, prowadził cały czas i... wysiadł z samochodu i polazł!😳 Ma jeszcze "MOC". Choć dwójka dzieci i żona (odporny, nie wykończyły go 😉). Prawdziwy człowiek z gór!

Dobra, koniec tego podlizywania się 😜

Lądujemy gdzieś 11:30 na parkingu Parcheggio Sant'Uberto.

Idziemy szlakiem nr10 na Via Ferrata Giovanni Barbara.


Przed wejściem, taki widoczek na kanion.


Wchodzimy na ferratę i... jest pierwszy wodospadzik.

Za którym prowadzi ferrata.


Później trochę w górę i w dół. 
I...kolorki niczym w Kanion Kolorado 😉

To jeszcze niżej...


I kolejny wodospad.

Jest tam jeden, krótki, nieco trudniejszy odcinek. Rodzinka z kaszojadami, zakorkowała trasę!

Mała pętelka ferratowa zrobiona. Idziemy dalej, na kolejne wodospady.

Pikne, pikne.

Ahoj!

Trochę wspindrania i kolejny, większy.

I taki, w tle ze szczytem o stromej ścianie.

Człapu, człapu...

O, ten też jest fajny, bo również za nim poprowadzona jest ścieżka.
Cascate Sbarco de Fanes.

Kamcia się wspindra.


Akuku.

I ściana, robiąca wrażenie.

Było w górę, to teraz musi być w dół.
Robimy kółeczko i wracamy na parking.

"Gładki szczyt" w oddali.

Bardzo fajna, malownicza traska. Nie trudna, w sam raz na rozruch i od razu dawka pozytywnej energii!

Kolejny dzień, póki są jeszcze siły 😉 miał być bardziej ambitny. Trekking "wokół" symbolu Dolomitów, czyli Tre Cime, wraz z via ferratą "C", na Torre di Toblin 2617m i potem jeszcze na dokładkę, Monte Paterno 2744m 😲 Także dość ambitnie.

Wstajemy o 5. Biedna Kamcia 😛
Ale, tak trzeba robić, aby uniknąć tłumów, korków i aby było miejsce na parkingach. No i żeby zdążyć przed zapowiadanymi deszczami/burzami

A jednak...
Upss, złapał nas mały koreczek na bramkach.


To można zrobić fotkę pasącym się konikom.

Lub ujęcie na szczyty schowane w porannych chmurach.

Udało się zaparkować bez problem.
I już z parkingu, ciekawy widoczek.

Mijamy pierwsze schronisko i idziemy dalej.


Schronisko Rifugio Auronzo, pozostaje w tyle, kolejne też mijamy. Mamy napięty plan, aby zdązyć, przed zapowiadanymi na popołudniu, opadami.

Widać już kolejny schron. Renata coraz częściej i głośniej, wspomina coś o piwie 😛



Są i Tre Cime w pełnej okazałości.

I jeziorka.

Sextenstein 2539 m, którego omijamy z prawej.

Aby dotrzeć pod ścianę i via ferratę kat. "C"!
Trochę mam obawy. Czy dam radę. Rok wcześniej, przez chorOm nuSzkę, odpuszczałem ferraty, w tym te trudniejsze. To moja (i Kamy też) pierwsza "C".
Idziemy!

Hopsa do góry...

Powoli, ostrożnie...

Twardowscy na czele.
W sumie, dobrze, że część szło się taką rysą. Mniej czuć było ekspozycję 😉

Mimo wszystko, no, stromo 😛


fot. Kama

Akuku.
fot. Kama

No te mini stopnie, były ciekawe 😁

Jest, szczyt zdobyty. Toblinger Knoten 2617 m.

I z nami 😁
fot. Kama

Nie było taka bardzo strasznie, choć na bardziej otwartym terenie  ekspozycją... tak czy siak, stwierdziliśmy zgodnie z Kamcią, że "C", to jest nasz max i na "D" się nie wybieramy (na razie 😝).

I jeszcze ujęcie z niego na "Trzy siostry".

Szybkie jedzonko. Wciągamy gulasz angielski Krakusa z suchymi chlebkami i wio dalej.
Przy zejściu, resztki umocnień z IWŚ.

Kuba podleciał jeszcze na okoliczną góreczkę, cyknąć fotę.

No to zaczynają się korytarze w środku góry.
Na ten szczyt tam hen wysoko, mamy wyjść.


Schody w środku, piekielnie męczą. Ale za to, szybko zdobywa się wysokość.



Docieramy na przełęcz.

Jeszcze tylko "trochę" po linkach do góry.

I kolejny szczyt Monte Paterno 2744 m.

Widoczki przednie.
W dole, nieco na lewo Sextenstein 2539 m/Torre di Toblin 2617m, wygląda jak jakiś liliputek. Choć skowyrny 😆


Schodzimy na przełęcz i ostro w dół, a potem chwila prostego, ładnego szlaku.


Czas mamy dobry, nie widać, żeby się na deszcze zbierało. Zresztą, już blisko parkingu.
Więc w końcu można przyjąć dawkę zimnych elektrolitów 😋
Zasiadamy więc w Rifugio Lavaredo. Paweł z Kubą idą jeszcze na jakąś "góreczkę po drodze".


Bezpiecznie docieramy do samochodu i na chatę!

Nocne ujęcie, na naszą chacjendę.

Spanko i kolejny dzień. Łee, nie wysypiam się. Jestem jak zombie.
Z rana rzut obiektywem przez drzewo owocowe przed chatą, na okoliczny szczyt.

I kolejny.

Cosik się kotłuje. Ma po południu padać.
Taki nieco leniwy dzień, tylko Kuba i Jerzyk poszli gdzieś hen wysoko.

My mini tekking, na okoliczne, małe bajorko.

Piękne okazy, nikt tego nie zrywa, bo... nie wolno! Jest zakaz😲

Trochę tego podejścia było. A tak jakoś duszno, ciężko się szło. Zresztą, coś nie mogę spać. Jestem wymęczony, nie zregenerowany 😔
No ale dotarliśmy.


Są rybki, woda czyściutka i przejrzysta.


Robimy dłuższy popas.
Jednak Anka, dostała mocy i chęci. Chce iść wyżej, ponad linię lasu. Żeby zobaczyć coś więcej. Ja mam dość, wolę odpocząć, a Kamie prognoza skrzeczy, że po 14 90% opadów.
Więc Paweł, Anka i Renia poszli wyżej, a my zamykamy kółeczko.

Po drodze, takie dziwne cuś. Gdzie, do dziś nie wiadomo, do czego to służyło. A wykonane zostało... bardzo dawno temu. Nie powiem, fantazja nas ponosiła, w wymyślaniu, do czego to mogło służyć.

I schodzimy do Padoli.

Przy ryneczku, miejsce upamiętniające lokalne walki.
Niezły kaliber!😳 

I faktycznie się rozlało. Nawet grad był!
Biedna trójka, miała przypał, bo przy szlaku zrobiła się rwąca rzeczka. Niosąca z impetem kamienie. Ciężko było to przejść, musieli obchodzić.
Na szczęście, wrócili cali i zdrowi, tylko przemoczeni 😛

A ja, Kama i Magda, wieczorny spacerek po miasteczku.

A to jest iście ciekawa konstrukcja!
Z czego Padola słynie i w latach jej świetności, był to bardzo ważny obiekt.
Już śpieszę z wyjaśnieniem.
Jest to taki rodzaj tamy, z dużym przepustem. Służyło to do spławiania drzewa do Wenecji. Więc jest duża szansa, iż część z drewnianych pali na których stoi Wanacja, pochodzi właśnie z tego miejsca.

A tak transportowano bale do spławiania.

Dalej z miasteczka...



Słonko zachodzi, kolorki i mgiełki wystąpiły. Trzeba iść spać, co by, cokolwiek się zregenerować. Nawet nasza nadworna "farmaceutka" Renia, dała mi melatoniny.


Znów pobudka wcześnie i jedziemy na piękne, turkusowe jeziorko Lago di Sorapis, robiąc kółeczko.

Idziemy. Chmury dodają klimatu.


Słonko coraz wyżej, ale jeszcze jest dość chłodno i cień. Idzie się fajnie.

Tre Cime osnute chmurami.

Już coraz bliżej. Szpeju ferratowego nie bierzemy. Spokojnie można iść bez niego.

Jest i ono!
Lago di Sorapis 😍 (panorama sklejona z 27 pionowych zdjęć!).
Robi wrażenie!😲

Fajnie, bo mało ludzi. Później, zaczęły już walić tłumy.
To jeszcze do schronu, na malutkie, pyszne piweczko w klimacie.

La Cesta 2768 m. I bardzo ciekawie powykręcane warstwy skalne.

No to teraz długie i żmudne podejście.
Słonko coraz bardziej dopieka, ale na szczęście, jeszcze nie smaży.

Człowiek na szczycie.

Dzisiejszego dnia wraz z Kamą, poszliśmy przodem. Tzn z nami, a raczej przed nami leciała jeszcze Rencia. Na przełęczy, zrobiliśmy dłuższy przystanek i tam czekaliśmy na resztę. Część obeszła jeszcze całe jeziorko dookoła, część szła wolniej.

Jak wszyscy dotarli i pojedli, to na dół.
Ojj, dawno nie widziałem tak paskudnego zejścia.
Stromo i strasznie dużo, sypkiego, bardzo drobnego materiału. Trzeba było mocno uważać, aby się nie poślizgnąć. Po drodze, minęliśmy dwie, spanikowane dziewczyny 😱 ciągnięte tu przez grupkę znajomych.
Ale ta zielona dolinka, wielce radowała nasze oczy po tym piekielnym zejściu.

W tył.


Już szeroko, już łagodniej. Byle do samochodu, bo zaś straszą burzami.

I kolejne wyjście na ryneczek.
Lampka wina 1,30E. Siadasz, popijasz, słońce powoli zachodzi, tworząc taki pokaz. Ahh...

O jaki ładny, drewnany rowerek biegowy. Ze skórzanym siodełkiem niczym od Brooks 😁

Idziemy jeszcze do lokalnego muzeum.
Jezus z otwieracza do wina i widelców, no sztuka nowoczesna 😉

Eno, takie ładne, całkiem dobre buty do muzeum dawać?! 😜

Makieta tartaku, w nawiązaniu do owej specjalistycznej zapory i całego przemysły z tym związanego.


Tego dnia, trzon ekipy, to jest Paweł, Kuba i Jerzyk, postanowili zdobyć drugi co do wysokości szczyt Dolomitów, czyli Antelao 3263m.
Nie myślałem nawet, żeby jechać z nimi. Kondycyjnie na pewno bym spowalniał, a czy z nogą było by ok? Nie ma co się napalać. Jak by to powiedzieć, trzeba wiedzieć, kiedy zejść ze sceny nie pokonanym 😉
A jak nóżkę poćwiczę więcej i kondycyjnie będzie lepiej, to wtedy się będzie "świrowało".
Reszta, stwierdziła na wieczornej naradzie, że pojedziemy w dolinkę Val Fiscalina. Która ponoć uchodzi, za jedną z piękniejszych.
Dojeżdżamy do Moos i wjeżdżamy w dolinę aż do ostatniego parkingu.
Zaczynamy.

Docieramy do schroniska Talschlusshütte - raz używam austryiackiego nazewnictwa, raz włoskiego. Wszak ten obszar, pod władanie Włochów oddany został, dopiero po IWŚ.

Radzio i Kamcia.

Ciekawy wystrój środka. W szczególności, te lampy!😳

Dobrze było wcześnie rano tam być. Wypić w spokoju kawę. Ponieważ później, były już tłumy i była kolejka do wejścia na obszar schroniska (nie tyle co do środka, ale i do strefy z ławeczkami na zewnątrz😵).

Słońce powoli zagląda w dolinę.

Człapiemy w górę. Zaganiam to moje stadko, bo zostałem sam z dziewuchami. Ba, nawet tego dnia, powiedzmy, że mianowałem się samozwańczo "kierownikiem" i starałem się czekać na Agatę. Ktora to dzielnie szła, swoim tempem.

Ładnie tu, ten widoczek robi wrażenie.

Jest i kolejny schron. Chwila przerwy.

I sprytnego osła mają, co w piłkarzyki gra 😄

Podchodzimy jeszcze kawałek dalej, robimy mini pętelkę i czas schodzić.


Żegnamy schronisko i szybko tracimy wysokość.

Eee, tak mega stromo prosto w ten wąwóz, to zdecydowaliśmy, że nie pójdziemy. Tylko łagodniejszym obejściem.

To jest to łagodniejsze 😝

I jeszcze zdjęcie w tył, z na dolinki.

Już coraz bliżej wypłaszczenia i dolnego schroniska.

A tam, chilloutowe królisie 😛 

Idziemy żwawo na parking.
Po drodze mijam chłopaczka, co stoi z boku i robi fotkę. Taki raczej typ włóczykija. Patrzę na buta, dość nowe/nie styrane, ale jeden przewiązany z przodu sznurkiem lnianym i wisi podeszwa. Przykry to widok, wspólczuję, ale, ale... przecież mam jeszcze trochę kleju. Wziąłem na w razie "W", bo sam w jednych, podklejałem podeszwę przed wyjazdem.
Wiec zlitowałem się nad nim. Wyciągnąłem klej i mówię, że widzę te jego buty, że mam klej i czy chce.
Wielce się uradował, odpowiedziawszy "will be perfect" 😁 Mam nadzieję, że mu wystarczyło i uratowało wyjazd.

A ekipie "wysokogórskiej", gratuluję zdobycia Antelao 3263m!
Troszkę mi smutno było, ale, ale... pomału. Może jeszcze będzie lepiej i nóżka pozwoli na więcej. Oby!

Na kolejny dzień uderzamy na kolejną, wizytówkę Dolomitów.
Lago di Braies.

Ubzdurało nam się, na wschód słońca. Więc jeszcze wcześniej trzeba było wstać. Kamcia=zombie 😆
Przynajmniej ja, jakoś zacząłem spać 😛

Jesteśmy. Nawet do kompletu, jakaś parka na sesji ślubnej.

I tam wysoko, na ten oświetlony szczyt mamy iść. Tzn, w sumie ja to wymyśliłem. Nieco się uparłem, aby zrobić coś powyżej 2800m.

Jeszcze parę ujęć z jeziorkiem i łódeczkami.





Zaczynamy żmudne podejście. Przynajmniej nie jest gorąco, bo idziemy na razie w cieniu.

Ale szybko zaczyna przypiekać.

Już widać garb, na który będziemy się wchodzić.

Coś na skałach stuka, a tam... FIGHT!

Dochodzimy pod kapliczkę nad schronem. Chwila odpoczynku i posiłek.
Tam w górę trzeba iść!

Piękny widok na dolinkę z wysokimi szczytami w tle.

Ojj, to był kawał podejścia. Aż Kamę przytkało. Szybki oddech, duży puls... no cóż, dla mnie codzienność 😂
Paweł i Kuba wylecieli do przodu. Renia nieco za nimi, a my... sapiemy i idziemy swoim tempem.

Uff, przeżyliśmy, dotarliśmy!
Nasz najwyższy szczyt - Seekofel 2810 m.
fot. Kama

Pięknie widać w dole jezioro. Jest wysokość!

I jeszcze panoramka ze szczytu na tą "ciekawszą" stronę.

Schodzimy. Trzeba uważać, bo sypko. Jest kawałek ubiezpieczony łańcuchami, ale jakoś nie widzę potrzeby korzystania i spokojnie/bezpiecznie można ominąć, jak jakieś "zawalidrogi" wiszą. 

To na schron i na zasłużonego elektrolita!
Stąd to podejście (właściwego szczytu nie widać) wygląda dużo bardziej agresywnie.

A dalej, ów "garb", no taki garbaty, ale ściana robi wrażenie.

Pędzimy dalej, bo Paweł... nie pozwolił rozsiąść się na schronie, a że przerwa, na przełęczy.
Ojj, tu miałem wnerwa małego. Bo ani co zjeść, ani zdjęcie zrobić. No pędzą.

Chwila wytchnienia na przełęczy Forcela de Riciogogn 2331 m.
A potem zejście, długieee, w dużej mierze, mało "ciekawym" piarżyskiem.

Niżej już łagodniej.


Schodzimy do pięknej dolinki Val Forest. Tu jest schron, ale... mijamy.
Zdążyłem tylko strzelić fotę, na górujący nad tą doliną szczyt (w oddali w centrum), który to zdobyliśmy tego dnia.

Super trasa. Daliśmy radę, kulas spoko.
Tylko, po co tak lecieć, jak pogoda w miarę pewna. No cóż, może już jestem za słaby genetycznie. Ale foteczki, to fajnie oglądnąć i mieć pamiątkę, niee? 😉

Na następny dzień, wymyślili wyższy szczyt, ale z podjazdem kolejką.
My załączamy tryb lenia. Żeby się wyspać i powłóczyć po miasteczku i targu.
Kama zakochała się w rogalach nadziewanych masą pistacjową!

I tak to nam upłynął pełen tydzień w Dolomitach.
Było treściwie. Piękne wodospady, przepiękne jeziorka i via ferraty. Czego chcieć więcej? Może Passo dello Stelvio zdobyć na mej włoskiej szosie 😍
Dla Kamy, ten dolomicki debiut, myślę, iż mega udany. Urozmaicony, udało się zobaczyć sporo i dużo wrażeń!



Kącik kulinarny.


Nie ma to jak zasiąść na balkonie ze zdobycznymi smakołykami z wyjazdu, z widokiem na Świętą Górę 😁

No dobra, żartowałem, to nie główne danie, a przystawka 😋


Dziś:

Zapiekanka z piersią z kurczaka i makaronem z sosem tysiąca wysp.


Składniki:

- 200 g makaronu penne

- 500 g fileta z kurczaka

- 150 g sera mozzarella

- 2 łyżeczki przyprawy gyros

- 1 łyżeczka słodkiej papryki

- sól,pieprz


Sos tysiąca wysp


- 1 łyżka majonezu 

- 4 łyżki jogurtu naturalnego

- 2 łyżki ketchupu

- 1 łyżeczka cukru

- 1 łyżka soku z cytryny

- 1 ogórek konserwowy

- 1 mała cebula czerwona

- szczypta soli i pieprzu

Proporcje "internetowe". Moim zdaniem, sosu można zrobić nieco więcej.

Cycoka z kuroka kroimy w kosteczkę, doprawiamy papryką słodką, przyprawą gyros, solą oraz pieprzem. Na rozgrzaną z odrobiną tłuszczu patelnię (polecę nierafinowany olej kokosowy - który nadaje aromatu, idealnie pasującego do sosu tysiąc wysp) wrzucamy przyprawionego kurczaka, podsmażamy na złoty kolor. 

Makaron gotujemy zgodnie z czasem podanym na opakowaniu w osolonej wodzie. 

Sos tysiąca wysp: Ogórka konserwowego oraz czerwoną cebulę kroimy w drobną kosteczkę. Do miski przekładamy jogurt naturalny, majonez, ketchup, cukier, sok z cytryny, posiekanego ogórka, cebulę, szczyptę soli oraz pieprzu. Całość dokładnie mieszamy. Dajemy czas (czyli robimy nieco wcześniej), aby się to "przegryzło".

Do naczynia żaroodpornego przekładamy usmażonego kurczaka oraz ugotowany makaron, mieszamy. Całość polewamy przygotowanym sosem tysiąca wysp i posypujemy startym na tarce serem. Wstawiamy do piekarnika nagrzanego do 180 stopni i pieczemy około 25 minut. 

I gotowe!
Fota w naczyniu żaroodporny, bo... na talerzu jak się to wyciągnie i "rozmemła" 😉 już tak ładnie nie wygląda 😛

Ale smakuje!


Smacznego i pozdrawiam!