Ukraina - rowerowo.
09.2018r.
Kolega Jacek ogłosił się na fejsie, iż jest wyjazd na Ukrainę z rowerami i ma wolne miejsce w busie.
Chwila namysłu, trzeba piątek wziąć wolny... koszta nie duże. Kusi.
Szybki telefon do szefuncia. Dostaję zielone światło na piątek, hura! Zaklepuję, jadę :D
Na Ukrainę wjeżdżamy od Słowacji, przez przejście w Ubli. Całkiem sprawnie nam to idzie do momentu odwiedzenia "budki" ukraińskiej. Okazało się, iż Piotrek, nie może jechać samochodem firmowym, bez upoważnienia. Tłumaczy, jak niepełnosprytnemu, że w nazwie firmy, jest jego nazwisko, więc to jego samochód, po co ma sobie wystawiać upoważnienie!
Nie i uj!
A to szach... biegnie po Wieśka i upoważnienie, które na niego wypisał (był przygotowany hehe).
A to mat.
Na to mu babka gada, że ok, upoważnienie jest, ale musi być wystawione przez notariusza.
Nosz kurwa!
Piotr gra va bank. Odwraca się do Wiesława i oświadcza mu:
Widzisz, nie przejedziemy, wracamy!
Na to, pniusia z budki, tak już centralnie, bez obciachu (pewnie pomyślała, że ma do czynienia z jakimiś debilami, co pierwszy raz jadą i nie znają "obyczajów") rzecze:
To może dajcie na jakąś kawę.
No ja pierdole, i jak tam ma być u nich dobrze 😒
I dali, 20E, bo inaczej nie mieli, ehhh.
Odprawieni, jedziem. Jest pięknie, okolice źródła Sanu, Sianki, Opołonek.
Po drodze ciekawie pociągnięta trasa kolejowa.
Pierwsze widoczki na Pikuj, nasz główny cel i Połoninę Borżawa.
Docieramy do wsi Libuchora. Jedziemy nią leniwie, focąc jej piękno.
A to cerkiewki.
A to wiejski sklepik :D
A to lokalne chaty, w lepszym bądź gorszym stanie.
Jeszcze parę krytych strzechą, uchowało się.
fot. J.Groń.
Wszyscy nas pozdrawiają jak i my ich.
Nawet kuń wystawił łeb obczaić, co to się dzieję.
Cyklisty tutaj?!
Mozolnie wdrapujemy się w górę.
I jest Starościna 1229 m.n.p.m - jeszcze sporo na nią.
Hmm... gdzieś my są?!
Cza w górę.
Uskuteczniamy wypych :D
Ktoś tu się zasapał? 😌
;)
"Pchamy! Pchamy! Pchamy!"
I jest jakiś szczycik, tee, ale to nie Starościna. Coś nam skiełzło i niechcący zdobyliśmy jeszcze jeden obok :p
Cóż, jedziem dalej!
Pięknie! ❤
fot. J.Groń
fot. J.Groń
Pod tą ścianę, to naprawdę ciężko było wypchać.
fot. J.Groń
Dalej.Pikuj coraz bliżej :)
I jeszcze jedno ujęcie w tył.
Jest i szczyt.
Pikuj 1408m n.p.m. - Najwyższy szczyt Bieszczadów.
Jakieś kozy siedzą na skałce poniżej szczytu.
I panoramka z Pikuja.
Trochę mlekowato było, ale nie ma co narzekać.
To teraz tylko w dół 😈
Jednak nie było łatwo, część trasy co to była niby droga niby strumień :p sprowadzałem. Nie ma co fisiować, dość mam połamanych kończyn ;)
Ojj, pan się chyba zmęczył :D
Trzeba było tak cisnąć na podjazdach?!
Jacek przymierza się do ukraińskiej brytfanki. Jak był mały, to chyba taką chciał mieć ;)
Docieramy do auta, które dzięki uprzejmości lokalsa, bezpiecznie stało sobie na jego poletku.
Jesteśmy głodni jak stado wilków, co by miśka zajadły!
Wpadamy do restauracji i zamawiamy lokalne specjały.
Np banosz - kaszka kukurydziana gotowana na śmietanie z dodatkiem bryndzy skwarków i smażonej cebulki :)
Ja preferują coś bardziej mięsnego. Menu po Ukraińsku, ciężko stwierdzić co jest co, ale pani z obsługi poleca "sznycel". Hmm, czemu nie i kartoszki mają być, i ogóreczek.
Tych kartoszków to ledwo cztery ćwiarteczki i trzy plasterki ogórka hehe.
Jednak "sznycel" okazał się monstrualnym schaboszczakiem :D
Jedziemy na kwaterę, tzn wynajęty domek w Eko Kampingu w Izki.
Jesteśmy "nieco" zmęczeni. Szybko idziemy spać.
Ja wstaję dość wcześnie. Reszta ekipy smacznie śpi. Biorę więc aparat i idę focić :)
Nasz camping. Część restauracyjno-śniadaniowa.
Nieco wyżej, piękny widok na połoninę.
Śniadania są o 8.
Nie spodziewam się frykasów, jakieś parówki i trochę serka. Jajeczko.
A tu szok!
Nioo postarali się.
Mieli przepyszne pomidory. Naprawdę mało kiedy jadłem tak dobre. Mała rzecz, a cieszy.
Jednak majstersztyk, to serniczek.
Ojj, niebo w gębie. Taki, "wiejski", jak by to napisać, "czuć krowę", ale w takim pozytywnym znaczeniu. Pychota!
Dobra, nie ma obżerania się. Trzeba ruszyć dupsko bo od Polski idzie "zło". W Tatrach już śnieg!
Podjeżdżamy samochodem na przełęcz.
Szybkie ogarnięcie...
Po prawo jest kranik z ładną, kamienną misą. Jednak wodu niet. Dopiero tworzą to "święte źródełko" ;)
Podjeżdżamy jeszcze kawałeczek, rzucić okiem na Połoninę Równą.
I pędzimy, dosłownie. Super zjazd, a potem Piotrek ciśnie. Na jezioro Synewyr - największe w Ukraińskich Karpatach.
Końcówka podjazdu jest mega stroma. Myślałem, że zdechnę. Ale ludzie bili nam brawo, więc nie mogłem się zatrzymać ;)
Cała ekipa :)
Przy jeziorku pełno stoisk z różnościami.
Świetnie pachnące mieszanki na "czaj". Suszone grzyby, naturalne syropy, maści, bryndza w słoikach...
Oki doki. Uciekamy, bo pogoda się psuje.
Ten zjazd, co się tak fajnie jechało w dół, teraz trzeba zrobić w drugą stronę :p
Jakoś dałem rady. Trochę mi Jacek z Piotrkiem uciekli, ale przed szczytem dopadłem ich 💪
Lądujemy na naszym campingu w restauracji.
Ja znów mięsnie :p
Stek z sałatką.
Wiesio to samo, jest szczęśliwy hehe :D
Piotr domawia jeszcze placki ziemniaczane z bryndzą i... siakimś sosem?
Leje.
Idziemy na chaciendę. Rozpalamy w kominku, aby się rozgrzać i wprowadzić nieco cieplejszą atmosferę ;)
Ha! Prawdziwy włóczykij nie rusza się bez ognia, rozpałki i noża. O ile rozpałka nie była potrzebna, tak bez zapalniczki było by ciężko :p
Nóż też się przydał.
W restauracji jest stoisko z lokalnymi serami.
Zakupujemy parę specjałów, w tym ja szarpię się na ser owczy, dojżewajacy 24 miesiące! 1400 hrywien za kilogram.
Do tego jakaś "złota" wódka, zakupiona w lokalnym sklepiku. Ponoć najlepsza z ukraińskich, co pani miała.
Uczta!
Klimatycznie.
Brakuje tylko jakiejś krasnej dziewuszki.
Cóż, pozostaje nam... Wiosio, grrryy ;) w dodatku, ponoć śpi nago heheh :p
Wódka, wódką, ale domowe wino, kupione za 65 hrywien za 1,5l, boskie 👌
Jacek idzie grzecznie psać, a nam... noo tak, włącza się "szwędacz".
Wyłazimy z domku. Ktosik tam napotkany przez chłopaków, wkręca ich, że opłaca się iść na szczyt okolicznej górki, bo można tam znaleźć "kryształy".
Tośmy poczłapali :p
Kryształów oczywiście nie było, ale też było fajnie :D
A co by nie wracać tym samym, robimy kółeczko i zejście wyciągiem z drugiej strony.
Ojj dobrze, że miałem mój chiński telefonik z power bankiem. Bo łażenie po ciemku po śliskiej trawie, nie było by fajne.
A co się Wiesiek o wkurwiał, biedakowi buciczki przemokły :p
Wpadamy jeszcze do restauracji, na skromne marzenie Piotra.
Słonina w przyprawach z wódeczką hehe.
Wracamy grzecznie do domku.
Zasiadamy z Piotrem do stołu i gaworzymy do późna.
Fajnie nam się gawędziło przy winku :)
Kolejnego dnia miała być Połonina Borżawa.
Jako, że czas nas nieco nagli, przed idącym armagedonem pogodowym, postanawiamy, jak te pizdusie, wyjechać z rowerami kolejką.
Tanioszka, człek + rower = 80 hrywien.
See see see.
Ło w pizdu. Ale pizgawica na górze. Zimno, wieje, nic nie widać. W dodatku zapomniałem długich rękawiczek.
Jacek ambitnie uderza w górę. Jednak po czasie, to nawet on musi pchać.
Ja pcham, Wiesio pcha.
Downhill_owiec pcha.
Wszyscy pchają :p
Po krótkiej wymianie spojrzeń z Wieśkiem, rozumiemy się idealnie. Spierdalamy na dół.
Niech Jacuś sam się męczy w tych nieludzkich warunkach ;)
Trafiamy na zawody zjazdowców hehe.
Podpytujemy, jak tu zjechać na naszych brytfankach, co by się nie zabić ;)
Wiesiek, skacz!
Początkowo trasą zjazdową "Super Mario".
By potem wpaść na szeroką, lecz mocno kamienistą drogę i niebieskim szlakiem na dół.
Takie tam maszinu.
Piotrek nie jechał z nami, z obawy przed wymęczeniem przed podróżą. A to nasz kierowca. Polazł gdzieś jeść. My z Wieśkiem zwiedzamy okolicę.
Ciekawe stoisko, głównie z serami.
Pani daje nam popróbować, kupujemy po kawale.
A na przeciwko przy chałupinie wędzarnia. I tak sobie powoli w dymie siedzą i dochodzą :D
Zero chemii, sztucznych barwników, aromatów dymu wędzarniczego, czy ki uj wi czego.
Czysta natura!
Jedziemy dalej w dolinkę.
hmm...
Kotełowo kamyczkowo.
A na końcu wodospad.
Luda... mnogo! Niemal jak u nas na Krupówkach.
Fotka i ucieczka.
Po drodze jeszcze jedna atrakcja.
Cóż, czas szybko leci. Trzeba zbierać mandżur i wracać do domu.
Pogoda i tak nie pozwala na rowerowe szaleństwa, a przynajmniej będziemy wcześniej w domu.
Po drodze rzut okiem na interesująca, starą cekiewkę w bieszczadzkim klimacie.
Dojeżdżamy do granicy.
W pizduuu! Ale kolejka, idzie to jak krew z nosa. Postoimy parę godzin :(
Co tu robić... a winka się napić.
"Pomysłowy Dobromir", tzn ja :p tworzy iście wytrawną lampkę do wina :D
Gadu gadu, tak wspominamy poprzednie perturbacje "prawno/finansowe" na tym przejściu. Teraz jesteśmy wybitnie przygotowani. Mamy łapówkę! 😎
Kurwa! Gniliśmy 4,5h na tym przejściu.
Jeszcze trafiliśmy na zmianę i przez godzinę nic się nie działo, aż ludzie zaczęli masowo trąbić!
Do domciu docieram nieco po 23. Jestem troszkę zmęczony, ale szczęśliwy.
Zacny wyjazd, kapitalna ekipa. Świetni nowo poznani ludzie, z którymi, mam nadzieję, jeszcze nie raz gdzieś wyruszymy. Na dalsze, czy bliższe, wojaże :D
Kącik kulinarny.
Papryki nadziewane ukraińskim owczym serem z przyprawami.
Do tego ostre chorizo i parę ząbków czosnku.
Wszystko zapiekane w żaroodpornym naczyniu na oliwie z oliwek.
Smacznego i pozdrawiam!